sobota, 23 marca 2013

Amerykański sen na jawie, część druga


Czas wyrazić euforyczną radość! Źródło: merrypic.com 
Oto uśmiech, w który udało mi się "poskładać" usta, kiedy dowiedziałam się, że już tego lata, po raz drugi stanę oko w oko (choć bardziej właściwym byłoby stwierdzenie – powieka w powiekę) ze sławnym american dream. Tak, moi drodzy, to prawdziwa konfrontacja! -  weryfikacja wszystkich wieści zasłyszanych od sąsiada (co to ma krewnych ze stanu Montana), a nawet stereotypów maści wszelakiej – w jaki sposób Amerykanie przyklejają hollywoodzki uśmiech do swoich twarzy i dlaczego tak trudno się go pozbyć? To także test odwagi (lecę samiutka jak palec, do Ameryki, mama już osiwiała ze strachu, a tata zaczął wypytywać Wuja Google o ofiary handlu ludźmi), zaradności (wyprawa do ojczyzny Franka Sinatry?, spacer po Harvardzie?, zabawa w King Konga na Empire State Building?, noc w Las Vegas?, czuwanie pod Białym Domem? - czyli jak efektywnie wydusić z 1400$ maksimum atrakcji turystycznych?), otwartości (pancakes z syropem klonowym na kolację?!), komunikatywności (oil, czy fuel – czym „nakarmić” ten wypożyczony samochód?!)… i jeszcze wielu innych, arcyważnych –ości.



Tak po prawdzie, mogę Wam zdradzić, że połowę punktów na owym teście zdobyłam w chwili podjęcia decyzji o udziale w wymianie kulturalnej Camp America…

Odlot 2011

Do dziś pamiętam ten czerwcowy telefon, który dosłownie i w przenośni wyrwał mnie ze studenckiej wariacji około-sesyjnej. Oto biuro Camp America poinformowało mnie radośnie, że do mojej aplikacji przyczepił się upragniony placement. Kiedy po rozłączeniu rozmowy spojrzałam w kalendarz w moich żyłach zagotowała się krew, a ciśnienie skoczyło do paranormalnych wartości. – Przecież to za tydzień! – pomyślałam z przerażeniem, ale zanim pobiegłam na uczelnię, aby w ekspresowym tempie rozgonić na cztery wiatry wszystkie pozostałe do zdania egzaminy, najzwyczajniej w świecie poddałam się fali napływającej zewsząd euforii…. fiknęłam nawet radosnego koziołka!

Do biegu, gotowi… start!

Czerwcowa zawierucha wywiała z mojego umysłu resztki spokoju i opanowania. Czułam się tak, jakby ktoś przykleił mnie do taśmy VHS, bezustannie wciskając przy tym tylko jeden przycisk - przewiń. Wszystko działo się tak szybko, że w ferworze walki o niezbędny ekwipunek podróżnika Camp America, pozapominałam chyba połowy najpotrzebniejszych rzeczy. Dopiero odbiór bagażu (po przejściu przez kontrolę graniczną w Nowym Jorku) uświadomił mi, że moje plecy są jakby niedociążone. Na dywagacje nie było jednak czasu, bo jak się wkrótce okazało, czekała już na mnie z tabliczką przemiła pani z Camp America i po krótkim zapoznaniu wskazała mi oraz kilku innym Polakom tajemniczy, siedmioosobowy van. Uroczy latynoski kierowca po około godzinie jazdy kilku-pasmową autostradą, przy akompaniamencie hałaśliwej, hiszpańskiej muzyki, dowiózł nas bezpiecznie do New Jersey. Tutaj, w hotelu Ramada odbyło się spotkanie orientacyjne dla uczestników programu Camp America. Na drugi dzień wsiadłam w autobus i…

…opowiadaj jak było!

Alfred Hitchcock, jeden z moich ulubionych reżyserów, już od początków Wikipedii widnieje na jej kartach jako mistrz suspensu. Pozostając, zatem, w zgodzie z hitchcockowską zasadą dawkowania wysokich napięć, pozwolę sobie na odrobinę bezczelności i jeszcze chwilę potrzymam Was, drodzy Czytelnicy, w niepewności (a może ciekawości?)… co byście wrócili w te wirtualne strony, a następnie przeczytali, jak to na „moim campie” było…

Wielkie Targi Camp America

Po powrocie do Polski, rozochocona amerykańsko-kanadyjskimi podróżami, podjęłam decyzję o dożywotnim przytwierdzeniu plecaka do ramion przy pomocy super-kleju. Jako że wakacje 2012 roku widniały w moim kalendarzu pod znakiem Krainy Lodu (zainteresowanych odsyłam do zimowej scenerii serialu „Gra o Tron”… a tak na marginesie, ja chyba nigdy się od tej Ameryki nie odczepię - amerykańskie seriale z TV-online za nic nie pozwalają mi zapomnieć o Nowym Świecie!), zdecydowałam, że kolejnych wrażeń okresu letniego będę szukać w dalekich (tym razem ciepłych), zamorskich krainach. Zew USA znowu dał o sobie znać. Traf chciał, że w poszukiwaniu ciekawego miejsca na wypoczynek, wygooglowałam hawajskie tańce hula, w rytmie baja bongo, z naręczem hibiskusowego kwiecia w dłoniach pięknych Polinezyjek. Poza tym, pod kursor myszki napatoczył się także uroczy T-Rex (tak, na Hawajach kręcono Park Jurajski), gęste połacie dżungli i sceny niczym z Mordoru… czyli zdjęcia czynnych wulkanów. Pomyślałam, że to idealne miejsce dla tak ciekawskiej duszy, jak moja. Od zamiaru do konkretu nie minęło wiele czasu. Wpłaciłam pierwszą ratę w Camp America, dopieściłam aplikację i zapadłam w sen zimowy. Z racji tego, iż camp, na którym zawitałam ostatnio nie miał dla mnie miejsca zdecydowałam udać się na Wielkie Targi Camp America. Oczywiście, jako konsultantka programu zagrałam podwójną rolę podczas tego wydarzenia – pomagałam przybyłym dyrektorom campów, starałam się kierować aplikantów do odpowiednich stolików i oczywiście sama poszukiwałam zatrudnienia. Przyznam szczerze, że mimo zdobytych już przeze mnie amerykańskich doświadczeń, trema nie opuszczała mnie ani na chwilę. Ale udało się! Lecę na Camp Yavneh … w dodatku z jedną z moich aplikantek, która dzielnie stawiła czoła procesowi rekrutacji.

Czy jako osoba, która już wie jak to jest za Wielką Wodą, mogłabym powiedzieć, że niczego się nie obawiam? Wręcz przeciwnie! USA wciąż są dla mnie pełne tajemnic. Zamierzam je odkryć tego lata, no, przynajmniej część z nich. Choćby tylko jedną…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.