Czas wyrazić euforyczną radość! Źródło: merrypic.com |
Oto uśmiech, w który udało mi się "poskładać" usta, kiedy dowiedziałam się, że już tego lata, po raz drugi stanę
oko w oko (choć bardziej właściwym byłoby stwierdzenie – powieka w powiekę) ze
sławnym american dream. Tak, moi
drodzy, to prawdziwa konfrontacja! -
weryfikacja wszystkich wieści zasłyszanych od sąsiada (co to ma krewnych
ze stanu Montana), a nawet stereotypów maści wszelakiej – w jaki sposób Amerykanie przyklejają hollywoodzki uśmiech do swoich
twarzy i dlaczego tak trudno się go pozbyć? To także test odwagi (lecę samiutka jak palec, do Ameryki, mama
już osiwiała ze strachu, a tata zaczął wypytywać Wuja Google o ofiary handlu
ludźmi), zaradności (wyprawa do ojczyzny Franka Sinatry?, spacer po
Harvardzie?, zabawa w King Konga na Empire State Building?, noc w Las Vegas?,
czuwanie pod Białym Domem? - czyli jak efektywnie wydusić z 1400$ maksimum
atrakcji turystycznych?), otwartości (pancakes
z syropem klonowym na kolację?!), komunikatywności (oil, czy fuel – czym „nakarmić” ten wypożyczony samochód?!)… i
jeszcze wielu innych, arcyważnych –ości.
Tak po prawdzie, mogę Wam zdradzić, że
połowę punktów na owym teście zdobyłam w chwili podjęcia decyzji o udziale w
wymianie kulturalnej Camp America…
Odlot 2011
Do dziś pamiętam ten czerwcowy
telefon, który dosłownie i w przenośni wyrwał mnie ze studenckiej wariacji
około-sesyjnej. Oto biuro Camp America
poinformowało mnie radośnie, że do mojej aplikacji przyczepił się upragniony
placement. Kiedy po rozłączeniu rozmowy spojrzałam w kalendarz w moich żyłach
zagotowała się krew, a ciśnienie skoczyło do paranormalnych wartości. – Przecież to za tydzień! – pomyślałam z
przerażeniem, ale zanim pobiegłam na uczelnię, aby w ekspresowym tempie rozgonić
na cztery wiatry wszystkie pozostałe do zdania egzaminy, najzwyczajniej w
świecie poddałam się fali napływającej zewsząd euforii…. fiknęłam nawet
radosnego koziołka!
Do
biegu, gotowi… start!
Czerwcowa zawierucha wywiała z mojego
umysłu resztki spokoju i opanowania. Czułam się tak, jakby ktoś przykleił mnie
do taśmy VHS, bezustannie wciskając przy tym tylko jeden przycisk - przewiń.
Wszystko działo się tak szybko, że w ferworze walki o niezbędny ekwipunek
podróżnika Camp America, pozapominałam chyba połowy najpotrzebniejszych rzeczy.
Dopiero odbiór bagażu (po przejściu przez kontrolę graniczną w Nowym Jorku) uświadomił
mi, że moje plecy są jakby niedociążone. Na dywagacje nie było jednak czasu, bo
jak się wkrótce okazało, czekała już na mnie z tabliczką przemiła pani z Camp
America i po krótkim zapoznaniu wskazała mi oraz kilku innym Polakom
tajemniczy, siedmioosobowy van. Uroczy latynoski kierowca po około godzinie
jazdy kilku-pasmową autostradą, przy akompaniamencie hałaśliwej, hiszpańskiej
muzyki, dowiózł nas bezpiecznie do New Jersey. Tutaj, w hotelu Ramada odbyło
się spotkanie orientacyjne dla uczestników programu Camp America. Na drugi dzień wsiadłam w autobus i…
…opowiadaj
jak było!
Alfred Hitchcock, jeden z moich
ulubionych reżyserów, już od początków Wikipedii widnieje na jej
kartach jako mistrz suspensu. Pozostając, zatem, w zgodzie z hitchcockowską
zasadą dawkowania wysokich napięć, pozwolę sobie na odrobinę bezczelności i
jeszcze chwilę potrzymam Was, drodzy Czytelnicy, w niepewności (a może ciekawości?)…
co byście wrócili w te wirtualne strony, a następnie przeczytali, jak to na
„moim campie” było…
Wielkie
Targi Camp America
Po powrocie do Polski, rozochocona
amerykańsko-kanadyjskimi podróżami, podjęłam decyzję o dożywotnim przytwierdzeniu
plecaka do ramion przy pomocy super-kleju. Jako że wakacje 2012 roku widniały w
moim kalendarzu pod znakiem Krainy Lodu (zainteresowanych odsyłam do zimowej scenerii
serialu „Gra o Tron”… a tak na marginesie, ja chyba nigdy się od tej Ameryki
nie odczepię - amerykańskie seriale z TV-online za nic nie pozwalają mi
zapomnieć o Nowym Świecie!), zdecydowałam, że kolejnych wrażeń okresu letniego
będę szukać w dalekich (tym razem ciepłych), zamorskich krainach. Zew USA znowu
dał o sobie znać. Traf chciał, że w poszukiwaniu ciekawego miejsca na
wypoczynek, wygooglowałam hawajskie tańce hula, w rytmie baja bongo, z naręczem
hibiskusowego kwiecia w dłoniach pięknych Polinezyjek. Poza tym, pod kursor
myszki napatoczył się także uroczy T-Rex (tak, na Hawajach kręcono Park
Jurajski), gęste połacie dżungli i sceny niczym z Mordoru… czyli zdjęcia
czynnych wulkanów. Pomyślałam, że to idealne miejsce dla tak ciekawskiej duszy,
jak moja. Od zamiaru do konkretu nie minęło wiele czasu. Wpłaciłam pierwszą
ratę w Camp America, dopieściłam aplikację i zapadłam w sen zimowy. Z racji
tego, iż camp, na którym zawitałam ostatnio nie miał dla mnie miejsca
zdecydowałam udać się na Wielkie Targi Camp America. Oczywiście, jako
konsultantka programu zagrałam podwójną rolę podczas tego wydarzenia –
pomagałam przybyłym dyrektorom campów, starałam się kierować aplikantów do
odpowiednich stolików i oczywiście sama poszukiwałam zatrudnienia. Przyznam
szczerze, że mimo zdobytych już przeze mnie amerykańskich doświadczeń, trema nie
opuszczała mnie ani na chwilę. Ale udało się! Lecę na Camp Yavneh … w dodatku z
jedną z moich aplikantek, która dzielnie stawiła czoła procesowi rekrutacji.
Czy jako osoba, która już wie jak to
jest za Wielką Wodą, mogłabym powiedzieć, że niczego się nie obawiam? Wręcz przeciwnie!
USA wciąż są dla mnie pełne tajemnic. Zamierzam je odkryć tego lata, no,
przynajmniej część z nich. Choćby tylko jedną…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.