Kiedy pomyślę, że
jeszcze dwa lata temu o tej porze wciąż nie byłam pewna, czy w końcu uda mi się
odwiedzić Ojczyznę Bruce’a Springsteena (to dopiero legenda amerykańskiej
muzyki, a nie jakaś tam „Lady Gada”, z całym szacunkiem do jej piosenkowego
gadania :-))
przechodzą mnie ciarki zniecierpliwienia. Dziś, przed wylotem w kolejne
nieznane, znowu mam to uczucie, które Amerykanie wyrażają króciutkim can’t wait. W oczekiwaniu na podróż do
USA przestępuję tylko z nogi na nogę… Żeby zatem nieco skrócić swoją męką postanowiłam podzielić się z Wami
wspomnieniami z pobytu na „moim” pierwszym campie…
W
2011 roku trafiłam na Camp Winadu, znajdujący się w uroczym miasteczku
Pittsfield, w stanie Massechussets, przy ulicy Churchilla (do dziś pamiętam tą
ciągnącą się jak guma, długą na mile drogę biegnącą przez las…). Był to
chłopięcy camp sportowy, na którym około 300 dzieciaków w wieku 6-15 lat, przez
okrągłe dwa miesiące, poddawało się sportowym emocjom … Jako osoba usportowiona
ciągle przekomarzałam się z wszystkimi napotykanymi tam Amerykanami, że football to nie jest soccer, ale oni zaprzątnięci baseballem,
basketballem, tenisem i lacrossem w ogóle nie chcieli mnie słuchać.
Oto
moje przytulne, campowe mieszkanko, fot. Lehel Révész
|
2. Obsada
ról
Podczas
pierwszych kilku dni pobytu, kiedy obsadzano poszczególne stanowiska pracy
przypadła mi zaszczytna rola - zgrabnie tłumacząc przy użyciu własnej
wyobraźni, nie zaś Google Translate – „jadalniowca”. Wraz z dwójką znajdujących
się ze mną na campie Polaków, kilkorgiem Węgrów oraz Haitańczykami (w liczbie
trzech) zajmowałam się obsługą jadalni. W skrócie: pomagałam dzieciakom (głównie
młodszym) z samoobsługą bufetu, trylion razy odpowiadałam na pytanie co dziś na obiad?, łapałam fruwające
podczas posiłkowego rozgardiaszu sztućce i ostatecznie ogarniałam po-posiłkowy
bałagan, co należało raczej do prac żmudnych, bo wpuścić do jadalni bandę
rozkrzyczanych i w dodatku wysportowanych pociech to tak, jakby bez ustanku
dublować scenę z pędzącymi przez wąski korytarz zwierzakami ze słynnego filmu Jumanji. Do najprzyjemniejszych etapów
pracy, należały liczne konwersacje, jakie odbywały się przy naszym
bufecie, czyli epicentrum całej jadalni. Dzieciaki oraz pracownicy campu z
reguły byli bardzo rozmowni, zatem dzień upływał głównie na strojeniu żartów…
Każdego dnia
doświadczaliśmy dobrodziejstwa aż trzech przerw! W ciągu najdłuższej,
trzygodzinnej „siesty” korzystaliśmy z campowego asortymentu: kajaków, boisk do
gier wszelakich, Internetu i oczywiście, jako pracownicy kuchni – ogromnej
lodówki, z której czerpaliśmy garściami najwspanialsze źródło wakacyjnych
endorfin, czyli nieprzyzwoicie słodkie lody. Wszystko za zgodą naszego
wspaniałego szefa kuchni, Jerry’ego (poza sezonem letnim szefa kuchni jednego z
największych klubów golfowych na Florydzie), przyklejonego do poniższego
obrazka:
Jerry...
drugi z prawej… fot. Źródła własne
|
Podczas jednego
z dni wolnych od pracy wynajęliśmy wespół z dwójką Węgrów samochód i udaliśmy
się do legendarnego Woodstocku (a w zasadzie miasta Bethel, w którym odbył się pamiętny
festiwal w 1969 roku). Dam sobie włosy obciąć, że widziałam ducha Janis Joplin!
Cryyyyyy
babe! Janis Joplin jak żywa J,
fot. Aleksandra Klimczyk
|
Ponadto, trzy
razy w tygodniu wspaniałomyślny dyrektor campu dostarczał nam rozrywki w
postaci wieczornej przejażdżki (takim oto znanym Wam z filmów school-busem) do zaprzyjaźnionego baru,
gdzie można było nieco się zintegrować. Oczywiście, aby wziąć udział w takim
manewrze należało posiadać status dwudziestojednolatka oraz grzecznie wrócić
tymże wesołym autobusem na teren campu o godzinie 24.
School-bus, rozrywki czas! fot. Aleksandra Klimczyk
|
4. Mozaika
kulturowa
Czas spędzony na campie określiłabym mianem mini-wycieczki po kuli ziemskiej. Dzięki
ogromnemu zróżnicowaniu kulturowemu, jakie panowało zarówno wśród dzieciaków,
jak i pracowników Winadu, w ciągu dwóch miesięcy odwiedziłam: USA, Kanadę,
Haiti, Portoryko, Meksyk, Nową Zelandię, Australię, Niemcy, Węgry, RPA, Wielką
Brytanię, Izrael, Hiszpanię, Kazachstan, Brazylię, Argentynę i Dominikanę. A
poważnie klikając… nawiązałam kontakt werbalny z przedstawicielami wszystkich
wymienionych powyżej krajów. Dla niektórych z nich, po dziś dzień, uruchamiam
facebookowy czat…
Regina
and Katarzyna, czyli Meksyk contra Polska,
fot. Źródła własne
|
5. I co z tego?
Podczas
pracy na Winadu:
- nauczyłam się przygotowywać najlepsze pancakes na świecie,
- zakochałam się w smaku syropu klonowego,
- przekonałam się, że krwisty stek to nie jest moja kulinarna bajka,
- zdobyłam tyle zielonych papierków, ile potrzebnych jest do około trzytygodniowego zwiedzania Ameryki Północnej (w dość spontanicznych warunkach),
- jeszcze bardziej otwarłam się na świat, zamiast odwracać się do niego plecami,
- zawiązałam język w angielski supełek,
- śmigałam po campie samochodzikiem golfowym,
- nauczyłam się trzymać w dłoniach rakietę do tenisa, raz nawet przebiłam piłkę na drugą stronę kortowej siatki,
- ... oraz, co by amerykańskiej tradycji stało się zadość... dwa razy uciekałam przed skunksem...
Piekielnie
tłuste i uzależniające… śniadaniowe pancakes,
fot. Źródła własne
|
Do
golfistów sporo nam brakowało, ale za to kierowanie golfowym
pojazdem mechanicznym opanowaliśmy do perfekcji, fot. Lehel Révész
|
Może
nie umiem grać w lacrosse, ale
przynajmniej
wiem, co to football :-) Fot. Aleksandra Klimczyk
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.