Pierwsza zasada camp americowego dnia wolnego brzmi - NIE SPAĆ, ZWIEDZAĆ!!! Choćbyście nie wiem jak bardzo „niedodrzemani” byli po całym tygodniu pracy i choćby wygodna pryczka wraz z przytulną podusią kusiły niczym Boruta w łęczyckich włościach - nie popadajcie w facebookowo-skype'ową rutynę i nie spędzajcie OFFowej doby w obrębie campu!
W końcu każdy, nawet najtwardszy zawodnik musi znaleźć chwilę na zregenerowanie sił i wyrwanie się z okowów codzienności.
Tym bardziej jeśli Wasz campowy szef - jak ma to miejsce w przypadku mojego miejsca pracy - nie widzi przeszkód, abyście wypożyczyli jego auto i pognali w siną dal.
Podczas kolejnego dnia wolnego wraz ze zgrają dziewczyn postanowiłam poprosić naszego przełożonego o udostępnienie samochodu. Kiedy tenże wskazał palcem na magiczną skrzyneczkę z kluczykami do raju ryczących silników i w myśl owsiakowego róbta co chceta oznajmił, że w zasadzie nie ma znaczenia, który weźmiemy, moją twarz momentalnie nawiedził anormalnie szeroki uśmiech.
Oto, bowiem, kluczyki do nowiutkiego Chryslera spoglądały na mnie pożądliwie łechcąc pochowane w najgłębszych zakamarkach pokłady mej najbezczelniejszej próżności.
Taak, błagam, muszę zakręcić tym kółkiem! - pomyślałam w ułamku sekundy...
... a potem wykręciłam aż do samego Portland! :)
|
Fot. Z wrażenia zapomniałam modelu Chryslera ;)/M.Ż. |