Fot. MŻ |
Do Bostonu trafiłam już po raz trzeci. Tym razem udało mi się, jednak, trochę dłużej pospacerować po tym pięknym mieście. Oczywiście, nie obyło się też bez przygód i lekkiej nutki ryzyka ;)...
Parking pod MIT-em to MIT?
Fot. Eksplorując MIT / źródła własne |
Kuszeni plotką o darmowym, sobotnim parkingu postanowiliśmy zaryzykować...
...po około-godzinnym krążeniu wokół uczelnianych budynków w celu odnalezienia miejsca wolnego od opłat i parkomatów, zrezygnowani wjechaliśmy na niewielki placyk znajdujący się tuż przy głównym budynku MIT. Podczas wjazdu kątem oka zauważyłam charakterystyczną budkę pana parkingowego, z wielką tablicą, na której widniały wyszczególnione białą czcionką typu "NIE SPOSÓB NIE ZAUWAŻYĆ" kwoty haraczów.
20 dolków za cały dzień, jak nic - pomyślałam i po wyjściu z pojazdu przekonałam się, że słowo ciałem się stało...
...tymczasem...
...pana parkingowego jak nie było tak nie było. Krążyliśmy wokół jego kanciapy niczym messerschmitty nad pochłoniętym wojną miastem, gdy w naszych sercach rosła nadzieja na darmowe lokum dla naszej bryki... i to na cały boży dzień! Po około 5 minutach szukania pana parkingowego podeszłam do zauważonej ukradkiem kobiety, która również wpadła na pomysł zaparkowania swojego wozu w owym magicznym miejscu.
- Czy wie pani może, gdzie znajduje się opiekun tego parkingu?
- Nie ma go. Nigdy nie widziałam go tutaj w sobotę.
- A myśli pani, że jak zostawimy tutaj nasze auto bez zapłaty, będziemy mieli kłopoty?
- Nie sądzę. Parkuję tu od 7 lat za darmo i jeszcze nikt mnie nie odholował...
Ruszamy w miasto!
Po oględzinach MITu zdecydowaliśmy lekko przyspieszonym spacerkiem udać się deptakiem ciągnącym się wzdłuż bostońskiej wody w kierunku starej części miasta, czyli Beacon Hill. W oddali majaczył przed naszymi oczami Massachusetts State House (podobno naj... naj... najbardziej sędziwy budynek wzgórza) z charakterystyczną, złotą kopułą.
Fot. Beacon Hill ze złotą kopułą w lewej części obrazka, tuż nad wodą ;) / źródła własne |
W końcu dotarliśmy do bostońskiego parku, gdzie zabawiliśmy minutkę przesiąkając klimatem zapracowanych i zabieganych mieszkańców miasta.
Fot. Boston Founded 1630 / źródła własne |
Fot. Parkowa atmosfera Bostonu / źródła własne |
... a po doładowaniu akumulatorków w Dunkin Donuts niemal biegiem rzuciliśmy się w kierunku wieżowca zwanego Prudentialem, gdzie miała na nas czekać jedna z moich koleżanek poznanych dwa lata temu w USA.
Fot. źródła własne |
Prudential. Gonitwa z czasem i łapanie WIFI za rogi.
Fot. źródła własne |
Nie polecam wycieczki do Bostonu, tudzież jakiegokolwiek zagranicznego miasta, bez działającego lub nienaładowanego telefonu. Pech chciał, że w USA mój smartphone wyzionął ducha, z kolei w czasie owego wycieczkowego feworu okazało się, że nasze tablety i sprzęty przeznaczone do kontaktu ze światem wirtualnym są "niedopompowane", gdyż bateryjki na ekranach wskazywały krytycznie niskie wartości.
Zatem, przez około godzinę biegałam wokół oraz wewnątrz Prudentialu próbując złapać WIFI (niestety, żadna z możliwych do wyboru sieci nie działała sprawnie) w celu nawiązania facebookowego kontaktu z czekającą na mnie koleżanką. Generalnie, przez bite 60 minut obspacerowywałyśmy ogromny budynek szukając siebie nawzajem, prawdopodobnie mijając się milion razy, aczkolwiek, z powodu ciągle wyłączającego się internetu, nie mogąc dogadać się co do ostatecznej destynacji tegoż spotkania po latach.
Fot. Drzwi Prudentialu, które minęłam gadzilion razy/ źródła własne |
Opatrzność czuwała jednak nad nami, bo kiedy już wszyscy uczestnicy wyprawy, poddenerwowani zaistniałą sytuacją, z rządzą linczu na mojej osobie w oczach, niemal wypowiadali słowa dość tego, spadamy stąd!, po raz ostatni przechodząc przez obrotowe drzwi wyjściowe pechowego wieżowca, moim oczom ukazała się poszukiwana koleżankowa persona.
Kłopotów ciąg dalszy...
W tym momencie nastąpiło magiczne rozszczepienie grupy wycieczkowej. Otóż, nasz campowy kolega, niezainteresowany eksplorowaniem sportowej części miasta (w planie miałyśmy kolejny mecz gwiazd amerykańskiej piłki nożnej kobiecej), udał się w swoją turystyczną stronę, porywając w kieszeniach spodni kluczyki od samochodu, który miał nas przeteleportować do drugiej części miasta.
Nic to, jedziemy pociągiem podmiejskim, a potem wskakujemy do autobusu! - zakomenderowała nasza nowa towarzyszka podróży, spoglądając na telefonowego GPSa.
Godzinę później...
... na stadion docieramy bez szwanków i opóźnień, aczkolwiek zmęczone upałem i wojażem do strefy podmiejskiej Bostonu. W czasie podróży nadrabiam dwuletnie plotkowe zaległości z moją amerykańską koleżanką, która po dostarczeniu nas pod stadion, ucieka w swoją stronę. Po zaciętym meczu, już bez lokalnego przewodnika musimy wrócić na parking MITu, gdzie o 21.30 ma czekać wyczekiwać nas, zostawiony pod Prudentialem kolega. Autobus przyjeżdża po około godzinie stania na niemal nieoznaczonym przystanku, gdy niemal już wkomponowujemy się w asfalt. Po drodze bawimy się w małe, parkingowe zakłady.
4 opcje do wyboru:
1. Jest auto, nie ma kolegi
2. Nie ma auta, jest kolega
3. Nie ma auta, nie ma kolegi
4. Jest auto, jest kolega
Pod MIT dojeżdżamy oraz dobiegamy z półgodzinnym opóźnieniem (nie tak źle, jak na takie ciapki!). Nasz kompan, w okularach przeciwsłonecznych, z miną strażnika z Teksasu majaczy w oddali, jako wybawca i najlepszy opiekun samochodu (a jednak opcja numer 4!).
Mandatu ani widu, ani słychu...
Blokady na koła także...
Wracajmy już do domu...
Fot. Say goodbye to sleepy Boston!/ źródła własne |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.