Pierwsza zasada camp americowego dnia wolnego brzmi - NIE SPAĆ, ZWIEDZAĆ!!! Choćbyście nie wiem jak bardzo „niedodrzemani” byli po całym tygodniu pracy i choćby wygodna pryczka wraz z przytulną podusią kusiły niczym Boruta w łęczyckich włościach - nie popadajcie w facebookowo-skype'ową rutynę i nie spędzajcie OFFowej doby w obrębie campu!
W końcu każdy, nawet najtwardszy zawodnik musi znaleźć chwilę na zregenerowanie sił i wyrwanie się z okowów codzienności.
Tym bardziej jeśli Wasz campowy szef - jak ma to miejsce w przypadku mojego miejsca pracy - nie widzi przeszkód, abyście wypożyczyli jego auto i pognali w siną dal.
Podczas kolejnego dnia wolnego wraz ze zgrają dziewczyn postanowiłam poprosić naszego przełożonego o udostępnienie samochodu. Kiedy tenże wskazał palcem na magiczną skrzyneczkę z kluczykami do raju ryczących silników i w myśl owsiakowego róbta co chceta oznajmił, że w zasadzie nie ma znaczenia, który weźmiemy, moją twarz momentalnie nawiedził anormalnie szeroki uśmiech.
Oto, bowiem, kluczyki do nowiutkiego Chryslera spoglądały na mnie pożądliwie łechcąc pochowane w najgłębszych zakamarkach pokłady mej najbezczelniejszej próżności.
Taak, błagam, muszę zakręcić tym kółkiem! - pomyślałam w ułamku sekundy...
... a potem wykręciłam aż do samego Portland! :)
Fot. Z wrażenia zapomniałam modelu Chryslera ;)/M.Ż. |
Fot. Hit the road Jack vol. 2/źródła własne |
Portland w stanie Maine
Zdecydowanie najdroższy samochód, jaki miałam okazję do tej pory prowadzić (podczas jazdy moją głowę nawiedzały jakieś obsesyjne obawy, że oto zbyt mocno szeleszczący wiatr zedrze całą, nieskazitelną karoserię... z tego też powodu siedziałam w fotelu Kubicy niczym księżniczka na ziarnku grochu i kiedy tylko moja prawa noga zbliżyła się odrobinkę do pedału gazu - wmawiałam sobie, że owa kończyna jest po prostu sparaliżowana... oczywiście na autostradzie wyzbyłam się wszelkich skrupułów i docisnęłam, gdzie trzeba, aby tylko usłyszeć warkot silnika naszego białego rumaka) przeteleportował nas bezpiecznie do nadoceanicznego Portland, znajdującego się w sąsiednim stanie Maine.
Spacerniak. Deskorolka. Heca
Człapiąc z tabletowym GPSem w ręku obeszłyśmy całe miasto. Naszym oczom ukazywały się przeróżne, ciekawe widoki.
A to latały wokół nas deskorolki...
A to zachwycała nas lokalna architektura domowa...
A to nadbrzeżne deptaki rozwijały się przed naszymi stopami niczym rozmaryn z polskiej pieśni wojskowej...
W poszukiwaniu zaginionej latarni...
A to latały wokół nas deskorolki...
A to zachwycała nas lokalna architektura domowa...
Fot. M.Ż |
Fot. M.Ż. |
Na zakończenie przygody z Portland nie ominęła nas oczywiście heca! Podczas powrotu na parking do naszego mechanicznego rumaka jak spod ziemi wyrosło przed nami czarne a'la limuzynowate auto, z którego niemal „wysypało się” pięcioro młodych mężczyzn. Oczywiście pierwsza myśl, jaka przebiegła przez moją głowę karmioną od małego hollywoodzką papką filmową brzmiała - napad z bronią w ręku w biały dzień na roztapiającym się od nadmiaru słońca chodniku.
Miast tego bohaterowie opowieści zapytali nas, czy nie mogłybyśmy wystąpić w ich zwariowanym filmie (sorry chłopaki, nie do końca zrozumiałam o co Wam wtedy chodziło - piszę to asekuracyjne zdanie tak na wypadek gdybyście trafili na bloga i mieli akurat polskiego tłumacza za pasem ;) i odegrać scenkę, w której każda z nas przybierze pewne imię męskie (ja byłam Antioniem!), przedstawi się przed kamerą za pomocą nowego pseudonimu,a ponadto uściśnie dłoń jednego ze stojących naprzeciwko chłopaków.
Podjęłyśmy wyzwanie.
Jestem pewna, że nie odpalę You Tube'a już do końca życia! ;D
W poszukiwaniu zaginionej latarni...
Po zakończeniu portlandowych spacerniaczków postanowiłyśmy kierować się do campu drogą wiodącą przez wybrzeże. Po drodze zdecydowałyśmy jeszcze odwiedzić latarnie nad Elizabeth Cod, które w ostatecznym rozrachunku okazały się jednym, marnym kikutem wystającym nieco ponad poziom morza, z przyczepionym do czubka lampionem. Zawiodłyśmy się na wskroś, zatem migusiem, kiedy tylko nacieszyłyśmy oczy widokiem oceanu wrzuciłyśmy wsteczny bieg. Oczywiście po raz kolejny nie mogło obejść się bez przygód, gdyż zaparkowałam rumaka w największej kałuży na świecie, a że ślepo zapatrzona w nadbrzeże zapomniałam, iż da się go otworzyć tylko przez drzwi kierowcy nieomal zmuszona byłam ściągnąć swoje buty sportowe wraz ze skarpetkami i gołą stopą wkroczyć w mokradła. Na szczęście z odsieczą przybiegła nieoceniona (i troszkę dłuższa ode mnie) Marta, która trzymając się tylnej klamki jakimś cudem sięgnęła do tej przedniej, w dodatku nie umaczając w obleśnej wodzie koloru kawy z mlekiem nawet czubka buta! :)
Kiedy trafiłyśmy na właściwą drogę stanową nie pozostało nam nic innego, jak tylko podziwiać okoliczne widoki...
Fot. M.Ż. |
Puenta
Czas spędzony w rumaku: 3,5-4h
Koszt paliwa: 15$/3 osoby = 5$/ osobę
Koszt przejazdu przez autostradę = 1$
Wrażenia, widoki i hece = BEZCENNE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.