poniedziałek, 2 września 2013

Zdobywamy Mount Washington!



Fot. Finally...did it! 
15 sierpnia, blady świt, godzina 4.45. Zamiast pójść za głosem zmęczonego pracą w kuchni ciała i wcielić w w rolę statystycznego leniwca, aby w pełni rozkoszować się nudą dnia wolnego - pozbawionego przecież mrożącego krew w żyłach dźwięku budzika! - postanawiam zaspokoić żądzę adrenaliny i wraz z widocznymi na fotografii kompanami wyruszam na północ, w stronę Gór Białych, będących częścią Appalachów.

Naszym celem jest zdobycie najwyższego szczytu północno-wschodniej części USA, czyli Góry Waszyngtona.

Mam nadzieję, że kryjące się w poście "obrazki" chociaż wirtualnie oddadzą piękno amerykańskiej przyrody :)
 7.00... Ready, steady, GO!

Pod szczyt docieramy po dwóch godzinach - na szczęście "nieokupowanej" tłumnie i spokojnej - drogi. Po spakowaniu do plecaków najpotrzebniejszych rzeczy (czyli aparatów i ciasteczek OREO!:) wyruszamy w górę szlakiem Tuckermana...

Fot. źródła własne
Po około 45-minutowym marszu docieramy do pierwszego postoju, podczas którego postanawiamy doładować akumulatorki. Tradycyjna amerykańska bombka kaloryczna, czyli chleb tostowy z peanut butter&jelly (tj. masłem orzechowym z prawie-dżemem) wybucha w nas migusiem! Tym bardziej, że przecież o godzinie 4 rano ciężko wmusić w siebie śniadanie.

Podczas przerwy udaje nam się porozmawiać z samotnym, amerykańskim piechurem, który oznajmia, że podczas czekającej nas wspinaczki piękne widoki będą towarzyszyć nam non-stop.

Pierwsze z nich łypią na nas już zza domku (myślę, że może mieszkać tam jakiś Strażnik Lasu:), przy którym próbujemy zregenerować siły...

Fot. Piotr Pawlak
20 minut później, żwawo hasając pod górę dostrzegamy ogromną apteczkę pierwszej pomocy (pewnie na wypadek nieoczekiwanego spotkania z niedźwiedziem... można po prostu do niej wskoczyć:)...

Fot. źródła własne

Jeszcze tylko kilka kroczków, błyskawiczny rzut okiem na kapiący wodospadzik...



Fot. źródła własne

...i już możemy cieszyć się...

Fot. Agnieszka Karczewska
...pięknymi widokami...

Fot. Agnieszka Karczewska
Remember!

Podczas czołgania się pod górę należy też pamiętać o regularnym uzupełnianiu płynów...


Fot. Agnieszka Karczewska
... rejestrowaniu zapierających dech w piersiach krajobrazów...

Fot. źródła własne

... a także nienagannej orientacji w terenie...

Fot. źródła własne
Dzięki trzymaniu się wyżej wymienionych zasad można zajść bardzo daleko. 

Nawet na 1600 n.p.m., jak ma to miejsce w naszym przypadku.

Schody

Nie powiem - przez ostatnie 300 metrów wspinaczki kilkakrotnie czuję chęć gwałtownego upadku, przybrania formy małej kulki i stoczenia się na parking - do wygodnego samochodu! - z waszyngtońskiej górki. Nie jest łatwo. Temperatura obniża się błyskawicznie, wprost proporcjonalnie do pokonywanego przez nas dystansu. Wieje także dosyć silny wiatr. Wszak wspinamy się na górę, na której w 1934 roku zanotowano rekordową prędkość wiatru na Ziemi (bagatela 372 km/h)! 

W dodatku, choć Góra Waszyngtona  nie jest jakoś wybitnie wysoka (1917 m n.p.m.) charakteryzuje się ona największą zmiennością pogodową na świecie - podobno nawet w Himalajach nie obserwuje się tak gwałtownych zmian klimatycznych....

... my, jednak - chociaż kostnieją palce (kto tam myślał o spakowaniu rękawiczek na Camp Americową wyprawę?;) - dzielnie trzymamy się szlaku...

Fot. źródła własne
Nareszcie! Po 3 godzinach i 30 minutach hasania pod górę docieramy na szczyt...

Fot. źródła własne
... praktycznie zerowa widoczność (mgła, mgła, mgła i jeszcze raz mgła) to już szczyt wszystkiego...

Fot. źródła własne
4 stopnie Celsjusza na samej górze (dla porównania dolna partia Mount Washington nagrzana jest w owym czasie do około 25-30 stopni) niemal zmuszają nas do odwiedzenia schroniska. Łyk ciepłej herbaty dodaje nam wigoru. Nie lenimy się długo, ponieważ dochodzi już godzina 11, a przecież musimy zwrócić campowy samochód o 16!

Z górki na pazurki

Przed rozpoczęciem biegu w kierunku dolnym dostrzegamy jeszcze niewielką, zabytkową kolejkę wiozącą nieco mniej spragnionych adrenaliny turystów...

Fot. źródła własne
... nie wiem, czy to wpływ "słynnego" co oczy widzą to sercu żal, czy też zwykłe przegrzanie piechtobusu, ale zaczynamy rozważać złapanie stopa (tylko z górki na pazurki!)...

Fot. źródła własne
... żądza kolejnych krajobrazów nie daje jednak za wygraną...

Fot. źródła własne

Fot. źródła własne

Fot. źródła własne

Fot. Agnieszka Karczewska

... zagapiamy się tak bardzo, że na parking docieramy około 14.30.

Ostatecznie spóźniamy się na camp jakieś 45 minut, ale na szczęście okazuje się, że kolejny użytkownik samochodu nie odlicza nerwowo minut dzielących go od naszego przyjazdu, bowiem nasze spóźnienie kwituje tylko krótkim zapytaniem - dobrze się bawiliście?

I to jak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.