poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Shabbat shalom!

Jeśli miałabym naprędce wydobyć z mojego umysłu słowo, które kojarzy mi się z kulturą żydowską, bez wątpienia, byłby to szabat. Można rzec - dzień świąteczny, jakby niedzielny (podążając tokiem myślenia statystycznego katolika), z tym że od piątku wieczorem do późnych godzin sobotnich...

Fot. Kolorowe chałki, przygotowane przez dzieci na szabat w czasie Campu Rodzinnego/źródła własne 
Do czasu przyjazdu na camp nie miałam okazji "obcować" z szabatem w sposób bezpośredni. Oczywiście, mając na uwadze fakt, iż będę pracować w otoczeniu Żydów, krótko przed wylotem do USA postanowiłam zaczerpnąć tajemnej wiedzy internetowo-książkowej i dowiedzieć się nieco więcej na ten jakże ciekawy temat. Jak to zwykle bywa - teoria jest dużo trudniejsza do wchłonięcia od poczciwej praktyki, zatem każdy kolejny piątek oraz sobota spędzone na Campie Yavneh były istnymi szabatowymi lekcjami...

środa, 21 sierpnia 2013

Boston Meseczjusets

Fot. MŻ
Do Bostonu trafiłam już po raz trzeci. Tym razem udało mi się, jednak, trochę dłużej pospacerować po tym pięknym mieście. Oczywiście, nie obyło się też bez przygód i lekkiej nutki ryzyka ;)...

środa, 14 sierpnia 2013

Kierunek - Portland (Maine) na pół-pełnym, chryslerowym baku!

Pierwsza zasada camp americowego dnia wolnego brzmi - NIE SPAĆ, ZWIEDZAĆ!!! Choćbyście nie wiem jak bardzo niedodrzemani” byli po całym tygodniu pracy i choćby wygodna pryczka wraz z przytulną podusią kusiły niczym Boruta w łęczyckich włościach - nie popadajcie w facebookowo-skype'ową rutynę i nie spędzajcie OFFowej doby w obrębie campu!

W końcu każdy, nawet najtwardszy zawodnik musi znaleźć chwilę na zregenerowanie sił i wyrwanie się z okowów codzienności.

Tym bardziej jeśli Wasz campowy szef - jak ma to miejsce w przypadku mojego miejsca pracy - nie widzi przeszkód, abyście wypożyczyli jego auto i pognali w siną dal.

Podczas kolejnego dnia wolnego wraz ze zgrają dziewczyn postanowiłam poprosić naszego przełożonego o udostępnienie samochodu. Kiedy tenże wskazał palcem na magiczną skrzyneczkę z kluczykami do raju ryczących silników i w myśl owsiakowego róbta co chceta oznajmił, że w zasadzie nie ma znaczenia, który weźmiemy, moją twarz momentalnie nawiedził anormalnie szeroki uśmiech.

Oto, bowiem, kluczyki do nowiutkiego Chryslera spoglądały na mnie pożądliwie łechcąc pochowane w najgłębszych zakamarkach pokłady mej najbezczelniejszej próżności.

Taak, błagam, muszę zakręcić tym kółkiem! - pomyślałam w ułamku sekundy...

... a potem wykręciłam aż do samego Portland! :)

Fot. Z wrażenia zapomniałam modelu Chryslera ;)/M.Ż.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Najpierw masa, potem rzeźba ;)

Stało się! Amerykańska dieta tysiąca kalorii poskutkowała! Od przybycia na camp minęło już trochę czasu, a ja, w tym czasie, zdążyłam zaopatrzyć się w 3 dodatkowe kilogramy. Na szczęście przed przylotem do USA byłam posiadaczką sporej niedowagi, zatem pozostaje mi jeszcze jakieś 2 kilogramy w zapasie, jako wentyl bezpieczeństwa. Jeśli przekroczę ową granicę będę musiała zacząć... rzeźbić. Tak po prawdzie, już zaczęłam - na wszelki wypadek! W końcu od czego są campowe siłownie? ;)

piątek, 9 sierpnia 2013

Kultura żydowska od kuchni

Fot. Agnieszka Karczewska
Mimo tego, iż jestem już w miarę doświadczoną camp americowiczką, mogę śmiało powiedzieć, że tegoroczny pobyt w USA to dla mnie nie lada wyzwanie. Jako że Camp Yavneh, na którym znajduję się obecnie jest campem żydowskim - doświadczam wymiany kulturalnej i to do potęgi drugiej ;) Z jednej strony, bowiem, wożę się amerykańskimi muscle brykami (jeśli tylko udaje mi się capnąć kluczyki) słuchając przy tym amerykańskich list przebojów, z drugiej - każdego dnia pracy przestrzegam zasad kuchni koszernej...

Ciekawskich oraz tych, którzy lubią wiedzieć co w garze pływa - zapraszam do przeczytania tego kulinarnego posta! 

piątek, 2 sierpnia 2013

1st day off, czyli podbostońskie wariacje SOCCERowe!

fot. źródła własne
Bez wątpienia sowicie należy wynagrodzić sobie ciężki tydzień pracy. Z tego też tytułu w pierwszy dzień wolny postanowiłam uderzyć od razu z grubej rury. Zabrałam moją roommate Martę (tak w zasadzie to był jej pomysł, ale o celu wycieczki poinformuję Was za chwilę), campowy samochód zatankowany pod korek, muffinkę (która potem i tak zeschła mi pod deską rozdzielczą z powodu upału i zamieniła się w kamień) i pognałam w siną dal.

Owa dal nazywa się Bostonem!


Fot. Hit the road jack!/ M.Ż.