piątek, 2 sierpnia 2013

1st day off, czyli podbostońskie wariacje SOCCERowe!

fot. źródła własne
Bez wątpienia sowicie należy wynagrodzić sobie ciężki tydzień pracy. Z tego też tytułu w pierwszy dzień wolny postanowiłam uderzyć od razu z grubej rury. Zabrałam moją roommate Martę (tak w zasadzie to był jej pomysł, ale o celu wycieczki poinformuję Was za chwilę), campowy samochód zatankowany pod korek, muffinkę (która potem i tak zeschła mi pod deską rozdzielczą z powodu upału i zamieniła się w kamień) i pognałam w siną dal.

Owa dal nazywa się Bostonem!


Fot. Hit the road jack!/ M.Ż. 
Speed limit

Fot. Boston/ M.Ż.
Jest taki amerykański szczegół samochodowo-drogowy, który diabelnie mnie urzeka. Mianowicie, auto w zasadzie jedzie samo (korzysta się z dwóch biegów - Park&Drive, no chyba, że musimy nakręcić backflipa naszym wozem, zatem szybciutko przełączamy na R, czyli do tyłu :), wystarczy trzymać kierownicę i czasem nacisnąć hamulec, ewentualnie jeśli pragniemy akurat poczuć ryk silnika naszego muscle car - depnąć w gaz z wigorem. Asfalt jest na prawdę dobrej jakości, w zasadzie trudno o charakterystyczne dla polskich szos asfaltowe wykopki, pasy na drogach stanowych są bardzo szerokie, z kolei na autostradach pasów wklejają tyle, na ile pozwala szerokość geograficzna ;). Ostatecznie - użytkownicy dróg jeżdżą raczej zgodnie z przepisami. To na prawdę bardzo fajne uczucie, kiedy nie przekracza się speed limit i nikt na nikogo nie trąbi ani też nikt nie włącza z pretensjami transformersa, by przeskoczyć drogowego żółwia :).

Fot. Boston/ M.Ż.
Krótko mówiąc, nawet taka lama jak ja, będąc w USA, może w dowolnej chwili swobodnie przepoczwarzyć się w użytkownika ruchu drogowego.

Bostońskie hece

Jako że nasza peregrynacja na południe była bardzo spontaniczna - nie miałyśmy żadnych, nawet najmniejszych planów, pomysłów, map ani nawet krzty informacji na temat Bostonu. Wprawdzie już kiedyś odwiedziłam to piękne miasto, jednak wtedy nie byłam wyposażona w cztery kółka, zatem kiedy już wjechałyśmy do samego centrum miasta i przyuważyłyśmy ogromny napis public parking - postanowiłyśmy od razu zaryzykować. Jak się później okazało zaparkowałyśmy chyba na najdroższym parkingu na świecie, pod samym budynkiem Prudential, na szczyt którego i tak nie zdążyłyśmy wyjechać, uciekając w popłochu po około godzinie krzątania się po mieście, kiedy tylko zorientowałyśmy się, ile będziemy musiały zapłacić za miejsce postojowe dla naszego czterokołowego vana.

Nic to. Boston był tylko małym przystankiem na naszej długiej trasie.

Quincy. Next stop.

Po dwóch godzinach kręcenia kółkiem niczym DJ płytą w klubie otrzymałam od Marty rozkaz zatrzymania samochodu nad Oceanem, który niezwłocznie wykonałam. Tym sposobem znalazłyśmy się w Quincy, które znajduje się na południe od Bostonu (jeśli owy post czyta jakiś znawca tematu, a Quincy jest po prostu dzielnicą Bostonu - oficjalnie wystawiam sobie jedynkę ze nieodrobione zadanie z geografii :).

Słońce prażyło niemiłosiernie. Wszystkich na plaży otaczał przyjemny, podmiejski chillout. 


A w oddali...




Fot. źródła własne

Fot. Quincy Beach / źródła własne

To Foxboro. To soccer.

Plażowy klimat Quincy postanowiłyśmy zamienić na sportowe emocje. Skierowałyśmy się na zachód, aby dotrzeć do pewnej lisiej miejscowości. Tutaj mogę już zdradzić cel naszej podróży. Jako fanki piłki nożnej kobiet (szczególnie Marta!) nie mogłyśmy będąc w Stanach nie skorzystać z możliwości podglądnięcia amerykańskich piłkarek w akcji, szczególnie, że Gillette Stadium (zwykle grają na nim Patrioci), na którym odbył się mecz, był oddalony od naszego campu o jakieś 2h20min drogi. 

Fot. Gillette Stadium / źródła własne
Toż to lepsza okazja niż na najlepszej wyprzedaży w Primarku! Po zakupieniu biletów na ticketmasterze wystarczyło jedynie nakarmić wóz benzyną i udać się w drogę!

A u celu...


... Amerykanki dokopały (dosłownie!) Koreankom 4:1.

13.000 ludzi (tak, piłka nożna kobiet w USA jest dosyć popularna ;) na stadionie w bardzo piknikowej atmosferze zagrzewało swoje rodaczki do akcji.


Fot. źródła własne
Takiej okazji nie mógł przepuścić sam Barack Obama...

Fot. źródła własne



Fot. See u next time! / źródła własne













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.