środa, 2 października 2013

Wielka Wyspa i jej równie wielkie atrakcje

Fot. źródła własne
Kiedy statystycznemu Homo Sapiens przychodzą na myśl Hawaje zapewne jawią mu się przed oczami  obrazy takie jak – już z nazwy tropikalne - Honolulu, „usiana” palmami plaża Waikiki, tudzież szeroko pojęte wygibasy taneczne kryjące się pod pseudonimem - hula.

Jednak amerykańska część Polinezji to nie tylko owiana legendą egzotyki Oahu, ale także sporo innych, ciekawych wysp. Wśród nich zarówno malutkie cypelki nawodne jak i pokaźne formacje lądowe na bezkresnym Oceanie Pacyficznym.

Jako gigantomanka, tuż przed zakończeniem pracy na campie zakupiłam bilet w Hawaiian Airlines (taak, istnieją takie!:) i trzy dni po przylocie do Honolulu udałam się w podróż do Wielkiej Wyspy.

Czyli - The Big Island.

A w języku lokalersów, po prostu – Hawaii.

Kilauea, Mauna Kea, Mauna Loa – czyli jak bawiłam się
w wulkanologa   

      
Frunąc przestworzami zawieszonymi bezpośrednio nas Big Island i spoglądając na niezwykły krajobraz wyspy, w trymiga można przypomnieć sobie podstawówkowe lekcje geografii albo - jak ktoś był w dzieciństwie bardziej na czasie lub miał telewizyjny talerz - dokumenty National Geographic. Nietrudno domyśleć się wówczas, że Hawaje wypiętrzyły się w wyniku ruchów wulkanicznych sprzed lat.
 
Wprawdzie nie jestem wybitnej klasy wulkanologiem, jednak sądzę, że podczas pobytu na Wielkiej Wyspie uszczknęłam przynajmniej minimum z tej jakże ciekawej wiedzy erupcyjno-lawowej :).

Ponadto, podczas objeżdżania wyspy czterema kółkami, a także kicania po jej trasach trekkingowych i spacerowych obecność wulkanów dawała o sobie znać na każdym kroku.

A to miałam okazję podziwiać nocą erupcję Kilauei (jednego z aktywnych, hawajskich wulkanów). Oczywiście z bezpiecznej, dość sporej odległości:

Fot. źródła własne
A to pobłąkałam się po przypominającym powierzchnię księżyca wulkanowisku, które dało o sobie znać plując lawą po asfalcie:

Fot. źródła własne
A to pokukałam w ogromne teleskopy w Centrum Astronomii Onizuka, „przyklejonym” do wulkanu Mauna Kea i dzięki temu dowiedziałam się, co tam na księżycu sły… widać, a także gdzie miga Wenus:

Fot. źródła własne
Ostatecznie przygodę z wulkanami zakończyłam podjęciem nie lada wyzwania. Otóż z Onizuka Center for International Atronomy, znajdującego się na wysokości około 2800 m n.p.m. wyruszyłam na małą wspinaczkę do szczytu wulkanu Mauna Kea (4200 m n.p.m). Otaczające krajobrazy, raz po raz, wbijały nam szczęki w ziemię, ale nie powiem – dostało się po-campowej zadyszki. I to nie raz!

Podróż na górę, podczas której nabawiłam się choroby wysokościowej (około 300 metrów przed szczytem poczułam się tak, jakby ktoś wsadził mi czaszkę w imadło – wprawdzie niezawodna aspirynka nieco uśmierzyła ból, jednak ostatnie odcinki trasy pokonywałam niemal w pozycji pełznącej gąsienicy) trwała „bagatela” 7 godzin.

 Ale było warto:

Fot. źródła własne
Choćby dla widoku tych potężnych teleskopów oraz przyczółku NASA, z którego Amerykanie pewnie twittują z Marsjanami :D:

Fot. źródła własne
W tle wspomniana już kiedyś przeze mnie Mauna Loa, czyli największa góra świata. Niestety tego kolosa nie zdążyłam pobić, ale przynajmniej sobie looknęłam :):

Fot. Widok na Mauna Loa / fot. źródła własne
Waipio Valley

The Big Island to także urokliwe doliny, w tym chyba najsłynniejsza The Waipio Valley. Generalnie, muszę przyznać, że troszkę rozczarowało mnie to miejsce. Mianowicie, kaprys natury (było sucho jak nie wiem co) spowodował, iż nie ujrzałam nawet marnej strużki wodospadu, który w bardziej sprzyjających warunkach powinien wyglądać tak:

Fot. wikipedia
Poza tym, kiedy tylko zeszłam w dół doliny zrobiło się niemiłosiernie duszno. Wszak polskie płuca świetnie uposażone do walki z mrozem (a może ... brrrr-ozem!;) niezbyt dobrze znoszą warunki tropikalne.

Ale za to dolinka Waipio świetnie komponuje się z klifami i falami Oceanu Pacyficznego, zatem na brak widoków nie mogłam narzekać:

Fot. źródła własne
Nareszcie od-turystyczniona plaża!

Zarówno Big Island, jak i pozostałe wyspy hawajskie na szczęście nie przeżywają aż takiej inwazji turystów, jak to ma miejsce w przypadku Oahu. Z tego też powodu, bardzo łatwo można natknąć się na nich na dzikich plażach bądź też spędzić miłe, leżingowe przedpołudnie w towarzystwie lokalersów.

Woda jest przy owych plażach tak samo słona, a podwodna fauna i flora równie piękne.

Ale spokoju i czasu na nadmorskie refleksje przy palmie uzyskamy w nich zdecydowanie więcej!:

Fot. źródła własne
Zielony piach

Podobno – jak to mówił pan, który zdezelowanym 4WD wiózł nas 30 minut po kurzących się wertepach – istnieją tylko dwie plaże na świecie, które mogą poszczycić się zielonym piaskiem.

Jedna z nich znajduje się na Big Island i wygląda mniej więcej tak:

Fot. Słynny zielonkawy piach / źródła własne
Cytując i translatując pana speca od wybrzeża:
Woda, która zabiera z brzegu jakiś czarny minerał staje się mętna, ale dzięki temu plaża zyskuje piękny, lekko militarny odcień. Na normalnej plaży Ocean wchłonąłby właśnie ten zielony składnik. Ale nie tutaj. Tutaj jest wyjątkowo.
To prawda. Wyjątkowo zielono.

I istnie „kurzyście”!:

Fot. źródła własne
Tylko trzeba spieszyć się ze zwiedzaniem, bo za jakieś 200 lat to unikalne miejsce zwyczajnie w świecie zeroduje. Nie pozostaje Wam, zatem, nic innego jak wpłacić pierwszą ratę, przejść proces rekrutacji … i udać się na hawajskie wakacje z Camp America! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.