Fot. Jamie Cashmore |
Czas, który spędzam na campie płynie dokładnie tak, jak moje
ciało podczas skoku do wody – błyskawicznie i
rotacyjnie. Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem,
tydzień za tygodniem…
Nie potrafię dokładnie określić, kiedy te 30 dni zleciało i
wiem na pewno, że wciąż mi mało! J
Kitchen ponad
wszystko!
90 Farenheitów. Jest tak gorąco, że zapominam przelicznika
na stopnie Celsjusza. Obraz otaczających mnie ludzi rozmazuje się, niczym saharańska fatamorgana. Mam
wrażenie, że wszędobylskie wiatraki albo za moment wyssą cały prąd z New
Hampshire, a potem całych Stanów i Kanady, albo zakręcą się na elektryczną
śmierć. Przez moment dziękuję Bogu, że nie jestem w Teksasie, ale po chwili
uświadamiam sobie, że to przecież nie ma znaczenia. Upał to upał, a ten
kuchenny, podwojony o żar pieców, warmerów (powiedzmy… ocieplaczy do przygotowanego przed czasem
jedzenia) i innych tego typu rozpalonych urządzeń to murowana powódź… potowa ;)
Dzieciaków na campie mamy sporo, dlatego ciągle pracujemy na
5 biegu... wróć... przecież w zautomatyzowanych USA możemy zasuwać tylko na
jednym biegu, czyli DRIVE!
W sam raz dla dociekliwych i ciekawskich – krótka lista
czynności, które wykonujemy jako CAMPOWERowie:
Krojenie
warzyw i owoców
Mycie naczyń
x 3/24h (nie jest tak tragicznie, bo jak to w zautomatyzowanym światku bywa –
wszystko czyści się samo… zastawę stołową należy jedynie wepchać do zmywarki i
ją z niej wytargać ;)
Pomoc w przygotowaniu
potraw (spokojnie, w camp-kuchni prawie wszystko występuje w wersji instant,
zatem nie ma zbyt wielu okazji na popisanie się kulinarnym kunsztem a’la Gordon
Ramsay)
Nakrywanie
stołów w jadalni
Wydawanie
posiłków bandzie wygłodniałych dzieciaków x 3/ 24h
Sprzątanie x
1000000
Przynoszenie,
przenoszenie, wynoszenie, układanie x 1000000
Krzątanie
się w poszukiwaniu celu
Strojenie
głupich żartów
Podjadanie
(szczególnie arbuzów!)
… a podczas
upałów – wchodzenie do lodówki tam i powrotem, co w efekcie końcowym może
spowodować ból gardła lub podwyższoną temperaturę.
Nie będę owijać w bawełnę – nie jest lekko! Mimo to, panująca
na campie pozytywna atmosfera podtrzymuje wszystkich na optymistycznym duchu.
Dzięki wspaniałym ludziom, których tutaj poznałam pokusa
zerknięcia na kalendarz w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie – no ileż jeszcze?! – omija mnie szerokim
łukiem.
Ponadto, zbiorowa świadomość, że już za około miesiąc radośnie
rozpierzchniemy się po północnej części
zachodniej hemisfery, czyli Nowych
Jorkach, Kanadach, Kaliforniach, Maiamiach, Meksykach i Hawajach nastraja do
dalszych zmagań z kuchennym upałem i stołówkową monotonią.
Czas poWOLNY
Z utęsknieniem czekając na dni, w których jedynym moim
dylematem będzie to, czy za zarobione pieniądze zakupić laptopa w USA, czy
zrobić to tuż po powrocie do Polski próbuję możliwie jak najatrakcyjniej
spędzić każdą chwilę.
Przede wszystkim staram się jak najczęściej okupować siedzisko na czterech kółkach. W końcu
północno-wschodni kraniec USA też ma wiele do zaoferowania. Ocean Atlantycki
oddalony jest o około 45 minut drogi z mojego campu. Boston to dwugodzinny lot
rzuconego kamienia, a przy dobrych wiatrach i drzwi do kanadyjskiego Montrealu
otwierają się niemal na oścież. Kiedy dopada mnie podróżniczy leń, a akurat
pogoda dopisuje - eksploruję przy-campowe jezioro, zażywam sportów boiskowych,
bądź też poluję na Brygadę RR, czyli obserwuję szybkie niczym torpeda
chipmunki.
Coraz bliżej…
Uczestniku Camp America! Czy wiesz, że przeczytanie przez
Ciebie tego posta skróciło czas Twojego oczekiwania na rozpoczęcie podróży o
kilka minut? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.