Al Italia, czyli jak trafiłam szóstkę w lotniczego totka, fot. źródła własne |
Jak zapewne pamiętacie pierwszym punktem mojego
mini-poradnika campowego turysty była sugestia, abyście, podczas podróżowania
starali się zachować elastyczność.
O tym, jak ważna jest owa ość przekonałam się dobitnie podczas powrotu do Polski po moim
pierwszym pobycie w USA. Aby rozjaśnić, o co chodzi, postanowiłam podzielić się
z Wami pewną lotniskową przygodą, gdyż dzięki niej moja ość zamieniła się w całkiem pokaźną rybkę.
Z perspektywy czasu mogę
nawet powiedzieć, że był to istny rekin finansowy!
8 września 2011 roku,
lotnisko Newark, New Jersey
Alaska
Airlines… to takie istnieją!? Oddałabym chyba ostatniego dolara (a w kieszeni
nie mam ich już zbyt wiele), żeby tak, jak Chris z „Into the Wild” rzucić wszystko
i udać się w te dzikie, niedźwiedzie ostępy...
Od rozmyślań odrywa mnie
wzmożony szum i ruch po mojej prawej stronie.
No tak, do Polski już
czas, wzywa Air France…Reszta pasażerów chyba
zaspała… - myślę zdziwiona, obserwując otaczającą mnie pustkę, ale
nieśmiało podchodzę do odzianego w garnitur przedstawiciela linii lotniczej,
która zabierze mnie do domu. Wręczam sympatycznemu jegomościowi paszport i
obserwuję jak stuka w klawiaturę komputera.
Nagle, pan pod krawatem spogląda na mnie co najmniej tak,
jakbym była modlącą się w kościele babuszką, a on słynnym, polskim mordercą - Karolem
Kotem.
- Proszę tu chwilę
zaczekać, zaraz wrócę – mówi w języku Szekspira i podbiega z moim
paszportem do długowłosej, około czterdziestoletniej blondynki.
- Polka… - nie
wiedzieć czemu szeptam sama do siebie
Słowo ciałem się staje!
Kolejna miła pani z Air
France – jak się okazuje, moja rodaczka – w imieniu francuskiej linii
lotniczej wystosowuje do mnie OGROMNĄ PROŚBĘ. Coś rąbnęło, coś huknęło w
super-systemie rezerwacji on-line i
maksymalna liczba pasażerów została przekroczona! Chcąc nie chcąc, kogoś trzeba
po prostu wywalić z samolotu. I niechże to będę, na przykład, ja – dochodzę do takiego oto wniosku i w tym momencie do
moich uszu dociera pytanie. - Czy gdybyśmy
zwrócili pani sporą część biletu zgodziłaby się pani polecieć inną linią
lotniczą … oczywiście na nasz koszt?
Trybiki tej części mojego umysłu, która odpowiedzialna jest
za biznes-plany zaczynają trzeszczeć niczym nienaoliwione zawiasy w
przedwojennych drzwiach. Przed oczami widzę worek z dolarami i czyhającą na
mnie, nieodpartą pokusę dzikich zakupów.
- 650 złotych. Zwrócimy
Pani 650 złotych po przylocie do Warszawy, w naszym polskim biurze.
Taaak, taaak,
wysyłajcie mnie gdziekolwiek, nawet do Zimbabwe! – w radosnej euforii, próbując
doskoczyć do wysokiego sufitu, nieomal zapominam, że przecież na lotnisku czeka
na mnie… MAMA!!!
- To co, poleci pani? Na
przykład przez Kopenhagę, za dwie godziny? W Warszawie wyląduje Pani o 15... – z
iście hollywoodzkim uśmiechem orzeka pan w garniturze, zadowolony z faktu, iż
odnalazł odpowiedni lot dla pokornej pasażerki.
- Mogę polecieć inną
linią lotniczą, ale pod jednym warunkiem … w Warszawie muszę być około 12, gdyż
będzie na mnie czekać mama, a nie chcę, żeby się zamartwiała, dlaczego jeszcze
nie ląduję… poza tym w Polsce jest teraz środek nocy, więc nie chciałabym
niepotrzebnie alarmować swoich rodzicieli…
Krawatowy pan, z szybkością geparda i wprawą czeladnika
wyczarowuje kolejny lot. Tym razem przez Rzym, a w Warszawie - tylko o 20 minut
później od lotu pierwotnego.
- Nie chcę pani
martwić, ale na pokład tego samolotu można wejść jeszcze tylko przez chwilę… -
mówi Polka-blondynka, po czym chwyta mnie za rękę razem z plecakiem i rzuca się
biegiem do jakiejś lotniskowej koleżanki, która oblepia mnie odpowiednimi
naklejkami i wręcza kartę pokładową osiągając przy tym prędkość odrzutowca.
Drogi spod bramki Air
France do bramki Al Italia prawie
nie pamiętam, bo moja rodaczka ciągnie mnie za rękę tak mocno, że mijani ludzie
zlewają się w jednokolorowe tło.
Uff!
Zdążyłam!
Europa
Widok zarysu budzących się do życia południowych krajów
Europy, oświetlonych przez morskie latarnie, wynagradza mi wszystkie niewygody
podróży.
Do Polski docieram na czas. Mama jest zadowolona.
Oczywiście, jak to w Polsce bywa – moje 650 złotych przez
miesiąc przerzucane jest z jednego biurokratycznego łapska do drugiego, ale
ostatecznie znajduje ono swój ciepły kącik na …koncie osobistym.
Happy and surprise!
Tym oto sposobem zostałam rekinem finansowym. W dodatku
wykonany przeze mnie zaraz po powrocie do Polski, prosty rachunek matematyczny
wskazał, iż po odliczeniu kwoty uzyskanej szczęściem nowicjusza Camp America, całkowity
koszt całego programu, jaki poniosłam, wyniósł mniej niż 1000 zł (z biletem w
dwie strony)! :) Sytuacja jaka mi się zdarzyła jest oczywiście wyjątkowa, a ja miała po prostu wiele szczęścia w nieszczęściu, nie zmienia to jednak faktu, że podczas podróży należy być przygotowanym na wszelkiego rodzaju niespodzianki!
Będąc już w Polsce odkryłam też kolejną niespodziankę. Tym
razem była to paszport-niespodzianka… ale o tym już w innym poście…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.