piątek, 17 maja 2013

Ćwiczenie rzutów do plecaka/walizki


Podążając bagażowym tropem, przy jednoczesnym pochłanianiu przewodnika po Hawajach oraz szpiegowaniu ewentualnych prześwitów (dziur) w moim znoszonym plecaku wpadłam na pewną przydatną listę. 
Brać, czy nie brać - oto jest pytanie!:), źródło: theyuppiedilemma

Widnieje na niej 10 turystycznych rekwizytów, które moim zdaniem warto wrzucić do plecaka/walizki przed wylotem do USA. 
Oto przed Waszymi oczyma mały (mam nadzieję, że równie przydatny, jak niepokaźny) spis niezbędnych rzeczy wędrownych:

Adapter, czyli pogromca napięcia

Fot. Adapter z dwoma bolcami, czyli swat dla amerykańskiej energii i europejskich sprzętów elektronicznych:), źródło: ceneo







Zapewne większość z Was poleci do USA uzbrojona w laptopy, smartfony, tablety i tym podobne elektroniczne „pluszaki”, które, jak na urządzenia tego typu przystało raz za czas potrzebują odwiedzić elektryczny wodopój. Sęk w tym, że w USA owe wodopoje są mniejsze od europejskich (różnica napięć wynosi bodaj 100V), zatem, aby bezpiecznie nakarmić lapka, tudzież komórkę należy zaopatrzyć się w odpowiedni adapter. Nauczona doświadczeniem z pierwszej wizyty w USA - przed wylotem zakupiłam w lokalnym elektroniku adapter w zawrotnej cenie 11 złotych tylko po to, by po dotarciu na campa odrobić błyskawiczną lekcję z kombinatoryki oraz przypomnieć sobie wszystkie odcinki McGyvera, bowiem mój cherlawy adapter przeciążony wielkością wtyczki z lapkowej ładowarki wypadał po każdej próbie wetknięcia go do kontaktu (na szczęście przy pomocy poczciwej gumki recepturki udało mi się go w miarę ustabilizować) – polecam zakupienie porządniejszego pogromcy napięcia.

Śpiwór i poduszka

Fot. Sweet american dreams, źródło:
therandomshop
Wiadomo – dryfowanie po krainie snu może mieć różny przebieg, zatem warto zawczasu zadbać o w miarę bezpieczne i miękkie lądowanie. Poza tym, z tymi dwoma atrybutami drzemania, każdy podróżnik czuje się jakoś bezpieczniej – śpiwór i poduszka połową łóżka! Ostatecznie poduszka idealnie wkomponuje się również w samolotowe siedzisko, które na długich, transoceanicznych dystansach przyprawia różne wrażliwe części ciała o drętwienie.

      Telefon komórkowy… byle rozminowany!

Wszystkim posiadaczom smartfonów polecam przed wylotem  z Polski solidne przestudiowanie konfiguracji i ustawień sieci telefonii komórkowej, szczególnie pod kątem położenia pułapek i min transferowych. Aby po powrocie nie okazało się, że androidowy ludek wyżarł jakieś dane wraz z aplikacjami za całkiem pokaźną (prawdopodobnie kosmiczną) sumkę – sugeruję wyłączenie roamingu danych oraz ich transmisji. Na campie można przecież skorzystać z Internetu, zaopatrzyć się w Wal Marcie w jakąś „cegłę na kartę” z poprzedniej epoki komórkowej lub też zakupić kartę telefoniczną z opcją „mama na linii”.

       Karta ISIC

Nie chciałabym propagować jakiegoś monopolu na rynku kart studenckich (być może znacie jakieś lepsze i bardziej „wydajne” wynalazki tego typu?), jednak międzynarodowa karta studencka ISIC upoważnia żaków do wielu zniżek na całym świecie. Będąc w Stanach niejednokrotnie z niej korzystałam i zamierzam wyrobić ją także i w roku bieżącym. Dla nieobeznanych w temacie – kartę ISIC można dostać w wielu miejscach, np. w niektórych biurach turystycznych. Wprawdzie jej koszt w pakiecie zaoceanicznym (USA, Kanada, Japonia) nie jest mały, ale przynajmniej ważna jest ona przez cały rok i rzeczywiście – ludziska rozpoznają ją w wielu zakątkach Ziemi.

      Coś anty-mżawkowego


źródło: kpluwonders
Ja wiem, że wakacje, słońce, lody i nie-chłody, ale amerykański deszcz – czego doświadczyłam już dwa lata temu – może być bardzo irytujący. Warto więc zaopatrzyć się w lekką kurtkę przeciwdeszczową (polecam szczególnie te, które można złożyć, niczym origami, sponiewierać w dowolnej części plecaka, a następnie rozłożyć i drobnym strzepnięciem przywrócić jej elegancję i świetność). Parasoli osobiście nie polecam - są nieporęczne, zdecydowanie cięższe od kurtki/peleryny, niepotrzebnie obciążające bagaż, a w dodatku uwielbiając hece i swawole czasem nie chcą się złożyć... i to za Chiny Ludowe.



                 Hydrożel / krem na oparzenia słoneczne

Powyższy punkt kieruję do osób o podobnej do mojej karnacji młynarza. Nie dajcie się zwieść kuszącemu jak diabli słońcu. Jego promienie z pewnością nie oszczędzą waszych piegów i bladych jak ściana skrawków ciała. Szczególnie, że przydługa w tym roku zima ustawiła na wszystkich w jednym rzędzie z bohaterami Epoki Lodowcowej. Stąd, bezwiedne poddanie się woli kalifornijskiego słońca może skończyć się buraczaną czerwienią karnacji oraz swędzącymi pęcherzami. Podczas ostatniej podróży do jednej ze śródziemnomorskich krain odkryłam, że doskonale w roli uśmierzacza po-słonecznego dyskomfortu skórnego sprawdzają się wszelkie hydrożele. Jeśli jednak należycie do tradycjonalistów – kefir bądź jogurt z campowej kuchni w zupełności wystarczą :)

      Suwenir, czyli przepustka do serc szefa oraz camp-znajomych

To, czy zabierzecie ze sobą coś z Polski (w charakterze małego podarunku) zależy li tylko od Waszej dobrej woli.  Myślę, że to jednak w dobrym guście, aby coś ze sobą przywieść. Oczywiście nie chodzi o prezenty spod znaku „postaw się, a zastaw się”, a raczej coś symbolicznego. Wasza kreatywność ma tutaj całe hektary pól do popisu.
     
      Zdzieruchy

Powyższy neologizm to zlepek dwóch słów – zdzierać oraz ciuchy. Stworzyłam go na potrzeby mojej taktyki pakowania plecaka na campa. Chodzi o to, że podczas pracy (oczywiście, zależy w jakim programie bierzecie udział i jakie stanowisko obejmujecie) raczej nie będziecie mieli okazji do zaprezentowania swojego stylu odzieżowego. Gorąco polecam , zatem, przejrzeć szafę i zabrać ze sobą ubrania, które nie należą już do najbardziej reprezentacyjnych (sprane koszulki, zapomniane jeansy, rozciągnięty sweter). Nie tylko świetnie nadadzą się one do wykonywania campowych obowiązków, ale też spakowanie ich spowoduje, że odświeżycie swoją garderobę (ileż to razy człowiek walczy z sobą, czy aby na pewno powinien wyrzucić ten ulubiony, wyświechtany sweter? – przy czym sweter leży, leży i leży czekając na okazję, która nigdy nie nadchodzi). Ponadto, te właśnie „zdzieruchy” po zakończeniu pracy na campie oraz przystąpieniu do zdecydowanie najprzyjemniejszego punktu campowego programu, czyli zwiedzania – zwyczajnie w świecie wylądują w koszu. Bagaż pięknie „zleci z wagi”! I to bez efektu jo-jo!
    
     
źródło: supercoloring
Aparat

Nie sposób wyobrazić sobie przeżywania campowych przygód bez utrwalacza wspomnień. Smartfonowy, iphone’owy, tabletowy, cyfrowy, analogowy, na popych, na korbkę – nieważne! Byle pod ręką i dobrze naładowany!

 

$$$
źródło: clubofrome

Przed wylotem z Polski niekoniecznie musicie nawiązywać kontakty z szemranymi szajkami i napadać bank. Z racji tego, iż na campie jedzenia i spania będzie dostatkiem – nie musicie zbytnio martwić się o kwestie finansowe. Gdyby jednak podczas dnia wolnego zdarzyła Wam się jakaś spontaniczna peregrynacja campowym samochodem albo zorganizowany wypad zakupowy do Wal Martu – warto mieć ze sobą jakąś gotówkę. Oczywiście kwota jaką zabierzecie w podróż to Wasza sprawa, musicie tylko oszacować, ile mniej więcej funduszy będziecie potrzebować. Osobiście wkomponuję w swój portfel około 300$. Na pewno nie wydam takiej kwoty podczas tych prawie trzech miesięcy na campie, jednak zaskórniaki na pewno przydadzą się w podróży na Hawaje! :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.