wtorek, 23 lipca 2013

Miesiąc CAMPAMERICowania już za mną!

Fot. Jamie Cashmore

Czas, który spędzam na campie płynie dokładnie tak, jak moje ciało podczas skoku do wody – błyskawicznie i  rotacyjnie. Minuta za minutą, godzina za godziną, dzień za dniem, tydzień za tygodniem…
Nie potrafię dokładnie określić, kiedy te 30 dni zleciało i wiem na pewno, że wciąż mi mało! J

Kitchen ponad wszystko!

90 Farenheitów. Jest tak gorąco, że zapominam przelicznika na stopnie Celsjusza. Obraz otaczających mnie ludzi  rozmazuje się, niczym saharańska fatamorgana. Mam wrażenie, że wszędobylskie wiatraki albo za moment wyssą cały prąd z New Hampshire, a potem całych Stanów i Kanady, albo zakręcą się na elektryczną śmierć. Przez moment dziękuję Bogu, że nie jestem w Teksasie, ale po chwili uświadamiam sobie, że to przecież nie ma znaczenia. Upał to upał, a ten kuchenny, podwojony o żar pieców, warmerów (powiedzmy…  ocieplaczy do przygotowanego przed czasem jedzenia) i innych tego typu rozpalonych urządzeń to murowana powódź… potowa ;)
Dzieciaków na campie mamy sporo, dlatego ciągle pracujemy na 5 biegu... wróć... przecież w zautomatyzowanych USA możemy zasuwać tylko na jednym biegu, czyli DRIVE!

Praca w kuchni – co to właściwie oznacza?

Fot. Ready for BBQ???/ źródła własne

W sam raz dla dociekliwych i ciekawskich – krótka lista czynności, które wykonujemy jako CAMPOWERowie:

Krojenie warzyw i owoców
Mycie naczyń x 3/24h (nie jest tak tragicznie, bo jak to w zautomatyzowanym światku bywa – wszystko czyści się samo… zastawę stołową należy jedynie wepchać do zmywarki i ją z niej wytargać ;)
Pomoc w przygotowaniu potraw (spokojnie, w camp-kuchni prawie wszystko występuje w wersji instant, zatem nie ma zbyt wielu okazji na popisanie się kulinarnym kunsztem a’la Gordon Ramsay)
Nakrywanie stołów w jadalni
Wydawanie posiłków bandzie wygłodniałych dzieciaków x 3/ 24h
Sprzątanie x 1000000
Przynoszenie, przenoszenie, wynoszenie, układanie x 1000000
Krzątanie się w poszukiwaniu celu
Strojenie głupich żartów
Podjadanie (szczególnie arbuzów!)
… a podczas upałów – wchodzenie do lodówki tam i powrotem, co w efekcie końcowym może spowodować ból gardła lub podwyższoną temperaturę.

Nie będę owijać w bawełnę – nie jest lekko! Mimo to, panująca na campie pozytywna atmosfera podtrzymuje wszystkich na optymistycznym duchu.
Dzięki wspaniałym ludziom, których tutaj poznałam pokusa zerknięcia na kalendarz w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie – no ileż jeszcze?! – omija mnie szerokim łukiem.
Ponadto, zbiorowa świadomość, że już za około miesiąc radośnie rozpierzchniemy się po północnej części  zachodniej hemisfery, czyli  Nowych Jorkach, Kanadach, Kaliforniach, Maiamiach, Meksykach i Hawajach nastraja do dalszych zmagań z kuchennym upałem i stołówkową monotonią.

Czas poWOLNY

Z utęsknieniem czekając na dni, w których jedynym moim dylematem będzie to, czy za zarobione pieniądze zakupić laptopa w USA, czy zrobić to tuż po powrocie do Polski próbuję możliwie jak najatrakcyjniej spędzić każdą chwilę.
Przede wszystkim staram się jak najczęściej okupować siedzisko na czterech kółkach. W końcu północno-wschodni kraniec USA też ma wiele do zaoferowania. Ocean Atlantycki oddalony jest o około 45 minut drogi z mojego campu. Boston to dwugodzinny lot rzuconego kamienia, a przy dobrych wiatrach i drzwi do kanadyjskiego Montrealu otwierają się niemal na oścież. Kiedy dopada mnie podróżniczy leń, a akurat pogoda dopisuje - eksploruję przy-campowe jezioro, zażywam sportów boiskowych, bądź też poluję na Brygadę RR, czyli obserwuję szybkie niczym torpeda chipmunki.

Coraz bliżej…


Uczestniku Camp America! Czy wiesz, że przeczytanie przez Ciebie tego posta skróciło czas Twojego oczekiwania na rozpoczęcie podróży o kilka minut? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.