sobota, 23 marca 2013

Camp America 1.0

Kiedy pomyślę, że jeszcze dwa lata temu o tej porze wciąż nie byłam pewna, czy w końcu uda mi się odwiedzić Ojczyznę Bruce’a Springsteena (to dopiero legenda amerykańskiej muzyki, a nie jakaś tam „Lady Gada”, z całym szacunkiem do jej piosenkowego gadania :-)) przechodzą mnie ciarki zniecierpliwienia. Dziś, przed wylotem w kolejne nieznane, znowu mam to uczucie, które Amerykanie wyrażają króciutkim can’t wait. W oczekiwaniu na podróż do USA przestępuję tylko z nogi na nogę… Żeby zatem nieco skrócić swoją męką  postanowiłam podzielić się z Wami wspomnieniami z pobytu na „moim” pierwszym campie…
1. Meldunek

    W 2011 roku trafiłam na Camp Winadu, znajdujący się w uroczym miasteczku Pittsfield, w stanie Massechussets, przy ulicy Churchilla (do dziś pamiętam tą ciągnącą się jak guma, długą na mile drogę biegnącą przez las…). Był to chłopięcy camp sportowy, na którym około 300 dzieciaków w wieku 6-15 lat, przez okrągłe dwa miesiące, poddawało się sportowym emocjom … Jako osoba usportowiona ciągle przekomarzałam się z wszystkimi napotykanymi tam Amerykanami, że football to nie jest soccer, ale oni zaprzątnięci baseballem, basketballem, tenisem i lacrossem w ogóle nie chcieli mnie słuchać.

Oto moje przytulne, campowe mieszkanko, fot. Lehel Révész

      2. Obsada ról

      Podczas pierwszych kilku dni pobytu, kiedy obsadzano poszczególne stanowiska pracy przypadła mi  zaszczytna rola - zgrabnie tłumacząc przy użyciu własnej wyobraźni, nie zaś Google Translate – „jadalniowca”. Wraz z dwójką znajdujących się ze mną na campie Polaków, kilkorgiem Węgrów oraz Haitańczykami (w liczbie trzech) zajmowałam się obsługą jadalni. W skrócie: pomagałam dzieciakom (głównie młodszym) z samoobsługą bufetu, trylion razy odpowiadałam na pytanie co dziś na obiad?, łapałam fruwające podczas posiłkowego rozgardiaszu sztućce i ostatecznie ogarniałam po-posiłkowy bałagan, co należało raczej do prac żmudnych, bo wpuścić do jadalni bandę rozkrzyczanych i w dodatku wysportowanych pociech to tak, jakby bez ustanku dublować scenę z pędzącymi przez wąski korytarz zwierzakami ze słynnego filmu Jumanji. Do najprzyjemniejszych etapów pracy, należały liczne konwersacje, jakie odbywały się przy naszym bufecie, czyli epicentrum całej jadalni. Dzieciaki oraz pracownicy campu z reguły byli bardzo rozmowni, zatem dzień upływał głównie na strojeniu żartów…

      3. Czas na odpoczynek!   

Camp z perspektywy załogi kajaka… fot. Lehel Révész 

Każdego dnia doświadczaliśmy dobrodziejstwa aż trzech przerw! W ciągu najdłuższej, trzygodzinnej „siesty” korzystaliśmy z campowego asortymentu: kajaków, boisk do gier wszelakich, Internetu i oczywiście, jako pracownicy kuchni – ogromnej lodówki, z której czerpaliśmy garściami najwspanialsze źródło wakacyjnych endorfin, czyli nieprzyzwoicie słodkie lody. Wszystko za zgodą naszego wspaniałego szefa kuchni, Jerry’ego (poza sezonem letnim szefa kuchni jednego z największych klubów golfowych na Florydzie), przyklejonego do poniższego obrazka:

Jerry... drugi z prawej… fot. Źródła własne
Podczas jednego z dni wolnych od pracy wynajęliśmy wespół z dwójką Węgrów samochód i udaliśmy się do legendarnego Woodstocku (a w zasadzie miasta Bethel, w którym odbył się pamiętny festiwal w 1969 roku). Dam sobie włosy obciąć, że widziałam ducha Janis Joplin! 

Cryyyyyy babe! Janis Joplin jak żywa J
fot. Aleksandra Klimczyk
Ponadto, trzy razy w tygodniu wspaniałomyślny dyrektor campu dostarczał nam rozrywki w postaci wieczornej przejażdżki (takim oto znanym Wam z filmów school-busem) do zaprzyjaźnionego baru, gdzie można było nieco się zintegrować. Oczywiście, aby wziąć udział w takim manewrze należało posiadać status dwudziestojednolatka oraz grzecznie wrócić tymże wesołym autobusem na teren campu o godzinie 24.

School-bus, rozrywki czas! fot. Aleksandra Klimczyk

      4. Mozaika kulturowa
   
Czas spędzony na campie określiłabym mianem mini-wycieczki po kuli ziemskiej. Dzięki ogromnemu zróżnicowaniu kulturowemu, jakie panowało zarówno wśród dzieciaków, jak i pracowników Winadu, w ciągu dwóch miesięcy odwiedziłam: USA, Kanadę, Haiti, Portoryko, Meksyk, Nową Zelandię, Australię, Niemcy, Węgry, RPA, Wielką Brytanię, Izrael, Hiszpanię, Kazachstan, Brazylię, Argentynę i Dominikanę. A poważnie klikając… nawiązałam kontakt werbalny z przedstawicielami wszystkich wymienionych powyżej krajów. Dla niektórych z nich, po dziś dzień, uruchamiam facebookowy czat… 
Regina and Katarzyna, czyli Meksyk contra Polska, 
fot. Źródła własne

      5.   I co z tego?

Podczas pracy na Winadu:

  • nauczyłam się przygotowywać najlepsze pancakes na świecie,
  • zakochałam się w smaku syropu klonowego,
  • przekonałam się, że krwisty stek to nie jest moja kulinarna bajka,
  • zdobyłam tyle zielonych papierków, ile potrzebnych jest do około trzytygodniowego zwiedzania Ameryki Północnej (w dość spontanicznych warunkach),
  • jeszcze bardziej otwarłam się na świat, zamiast odwracać się do niego plecami,
  • zawiązałam język w angielski supełek,
  • śmigałam po campie samochodzikiem golfowym,
  • nauczyłam się trzymać w dłoniach rakietę do tenisa, raz nawet przebiłam piłkę na drugą stronę kortowej siatki,
  • ... oraz, co by amerykańskiej tradycji stało się zadość... dwa razy uciekałam przed skunksem...
Piekielnie tłuste i uzależniające… śniadaniowe pancakes, 
fot. Źródła własne 


Do golfistów sporo nam brakowało, ale za to kierowanie golfowym 
pojazdem mechanicznym opanowaliśmy do perfekcji, fot. Lehel Révész 

Może nie umiem grać  w lacrosse, ale przynajmniej 
wiem, co to football :-) Fot. Aleksandra Klimczyk
Tom, Katarzyna i Luke, czyli Wielka Brytania contra Polska, 
fot. Aleksandra Klimczyk
Początek sierpnia, karnawał dla dzieciaków. 
„Pralka dyrektora campu”, czyli kochane pociechy rzucają 
piłeczką tenisową w brzuch klauna. Silne trafienie trefnisia 
w biały punkt oznacza jedno…zwolnienie blokady i rychły 
upadek do lodowatej wody. Zgłosiłam się na ochotnika. 
Dzień był wyjątkowo upalny :-)
Fot. Aleksandra Klimczyk
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.