niedziela, 24 marca 2013

Miasta Kanady contra miasta USA - szybka notka turystyczna z podróży do przeszłości

Napiszę w skrócie – odwiedzając USA w 2011 roku podjęłam odważną (kuszące kalifornijskie słońce atakowało mnie niemal z każdego lotniczego, tudzież hostelowo-wycieczkowego portalu) turystyczną decyzję i postawiłam na Wschodnie Wybrzeże.

Zarówno amerykańskie, jak i kanadyjskie.


Niagara... gdy już trochę zmierzcha... fot. Źródła własne
Przez prawie trzy tygodnie dobijałam do wielu urokliwych brzegów i portów (to taka metafora odnosząca się do korzystania ze zwykłego, poczciwego dworca autobusowego, a także popularnego przewoźnika -Piechtobusu J).

Podróżowałam zarówno z kompanami (pozdrawiam Wandzię, Marunię oraz Pipsi!), jak i na własną rękę (zgubiłam drogę tylko raz, kiedy zmierzając do jednego z hosteli nowojorskiego Harlemu, przygwożdżona do ziemi kilkunastokilogramowym plecakiem oraz sążnistym deszczem spojrzałam na mapę Manhattanu do góry nogami i zwyczajnie w świecie przeszłam 10 przecznic za daleko… z tego miejsca chciałabym serdecznie podziękować pewnemu panu grzebiącemu wówczas - o bardzo późnej godzinie - przy samochodzie w garażu … który dokonał cudu i skierował moją mapę na właściwy tor J).

Do rzeczy!

O atrakcjach turystycznych każdego z wymienionych przeze mnie miast możecie przeczytać na gadzilionach dostępnych stron internetowych oraz we wszelakiego rodzaju przewodnikach, opisujących Nowe Jorki i Bostony wzdłuż, wszerz, a czasem nawet i w poprzek. 

Poza tym, jeśli jesteście wystarczająco ciekawi albo też obmyślacie plan na tegoroczne wakacje na pewno sprzedaliście już w wirtualnym świecie swoją własną, zdrętwiałą rękę (od ciągłego klikania w klawiaturę), byle tylko znaleźć na kontynencie północnoamerykańskim coś dla siebie.

Chciałabym, zatem, spojrzeć na poszczególne etapy mojej eskapady urbanistycznej „migawkowo” i nietuzinkowo.

Dobre dobrego początki

Korzystając z faktu, iż na samym początku wojażu liczba jego uczestników nie była liczbą pojedynczą, postanowiliśmy wykupić wycieczkę do Kanady u jednego z chińskich przewodników (zachęcam do lektury kryjącej się pod linkiem).

Dotarliśmy do Niagary, Montrealu, Toronta, Ottawy i Quebecu.

Niagara – zdecydowanie jeden z najpiękniejszych cudów natury, jakie widziałam. Huk spadających hektolitrów wody jest niezwykle narkotyzujący. Można wsłuchiwać się w neigo godzinami. Minus to ogromna liczba turystów, przewalających się przez platformy obserwacyjne niczym wszechobecne cząsteczki H2O (w sumie, nie dziwota, każdy chce zobaczyć jeden z ideałów świata natury, jednak nie ukrywam, że na dłuższą metę jest to męczące). Podróż stateczkiem Maid of the Mist, podpływającym bardzo blisko wodospadu należałaby do bardzo ekscytujących przeżyć, gdyby nie fakt, że widok Niagary zasłaniają umiejscowione na kończynowych wysięgnikach smartfony, tablety i inne elektroniczne bzdety. Nowej generacji, of course!
Jeszcze nie wodospad, a już każdy coś z kieszeni wydostał :) 
fot. Źródła własne
Toronto – gdyby nie fakt, że Toronto należy do miast dosyć czystych (przynajmniej te dzielnice, które odwiedziłam) mogłabym powiedzieć, iż jest ono zręczną, kanadyjską kopią Nowego Jorku. Z tym, że mniej tłumną i bardziej urokliwą. Spozierająca na miasto wieża CN Tower niechętnie pozuje do zdjęć (w zasadzie, nawet wykorzystując „oddolne” ujęcie uchwycenie całego „obelisku” graniczy z cudem). Gorąco polecam, natomiast, odpłynięcie od brzegu i kliknięcie sweet fotki na tle panoramy miasta.
Nieco frywolna perspektywa oddolna, 
CN Tower, fot. Źródła własne
Widok na Toronto. Z nielotu. Fot. Źródła własne
Ottawa – stolica, której architektura kojarzy mi się raczej z europejskimi starówkami, a nie północnoamerykańskim rajem i dobrobytem. Odwiedzającym rekomenduje „rzucenie okiem” na panoramę rzeki św. Wawrzyńca (tej, którą pierwsi francuscy kolonizatorzy dotarli do Kanady i spotkali się z Indianami) oraz spacer wokół „starówki”.
Prawda, że ładny budynek? Fot. Źródła własne
Montreal – może to co napiszę, nie będzie zbyt miłe, ale do tego miasta mam sentyment jedynie ze względu na fakt, że urodził się w nim jeden z moich ulubionych bardów, o pięknym, grubym głosie, czyli Leonard Cohen. Jeśli ktoś, tak jak ja, należy do osób sentymentalnych sugeruję odwiedziny montrealskiego stadionu olimpijskiego, na którym w 1974 roku Polacy zdobyli złoto w siatkówce. Zresztą zwiedzanie stadionów jest teraz bardzo modne! 
Stadion olimpijski, Montreal, Fot. Źródła własne
Quebec – chyba najpiękniejsze miasto francuskojęzycznej części Kanady. Podczas spaceru przez skwerki Quebecu można odnieść wrażenie, że miejsce to uległo inwazji pluszowych bobrów (to najpopularniejsza pamiątka, związana z początkami osadnictwa w tych rejonach… coś na wzór organicznej miniaturowej wersji Statuy Wolności J). Tutaj kupiłam też syrop klonowy, który swoją słodyczą bezczelnie kusił mnie przez cały pobyt na kontynencie amerykańskim. Na szczęście flakonik w kształcie liścia klonowego z nektarem całego panteonu bogów cukru dowiozłam do domu … w całości.
Nie-pluszowy, aczkolwiek równie inwazyjny, 
kanadyjski bóbr, Fot. Źródła własne
Arktyczna dygresja

Jeśli znów dane mi będzie udać się do Kanady – zabieram pod pachę wytrawnych piechurów i biegnę na północ, w rejony arktyczne. Miasta kanadyjskie są miłe dla oka i nawet przyjazne, jednak prawdziwa kanadyjskość to dla mnie niewystępująca chyba nigdzie na świecie (no, może poza Rosją), wszechogarniająca dzicz.

Ale może ktoś z Was, uda się tam w tym roku? J

USAcje, czyli wariacje w amerykańskiej dżungli miejskiej

Boston, a więc Harvard – nie tylko jedno z ulubionych miast twórców serii, ale też jedno z przyjemniejszych, jakie w USA widziałam. I oczywiście, z punktu widzenia każdego żaka – miasto iście studenckie. MIT (ponoć uczelnia z największą liczbą patentów na świecie), no i Harvard! Na terenie uniwersytetu znajduje się pomnik jegomościa - Johna Harvarda - którego wszyscy głaskają po bucie. W efekcie, trzewik chyba w końcu odpadnie. Może słusznie? Legenda legendą, ale podobno to nie Harvard był założycielem uniwersytetu…  P.S. Ciekawa jestem, czy podczas rozglądania się po budynkach jednej z najlepszych uczelni świata moje oko zatrzymało się na potencjalnym krezusie z przyszłości, powiedzmy... Zuckerbergu w wersji demo???
Dotknij buta, a... nic się nie stanie! Fot. Źródła własne
Waszyngton – nie ma chyba bardziej strzeżonego miasta w USA od Waszyngtonu. Decybele wytwarzane przez latające nad Białym Domem helikoptery są zdolne przewiercić nawet najbardziej pancerne bębenki uszne. Jeśli chodzi o słynny budynek, widoczna jest tylko jego połowa (a może to tylko moja lilipucia perspektywa???). Reszta chowa się za żywopłotem. Co ciekawe, każde spontaniczne zbliżenie do jednego z rogów Białego Domu wywołuje natychmiastową reakcję strażnika z „kanciapki”. Myślę, że gdyby ktoś naprawdę planował coś niedozwolonego, najpierw tam i powrotem chodziłby i odchodził spod bramy, co by „zachodzić” strażnika. W Waszyngtonie, po odbyciu męczącego, długiego spaceru przez National Mall (pełnego pomników wojennych, siedzących na ławeczkach weteranów z Wietnamu, cokołów prezydentów, rzeźb - Martina Luthera Kinga, Abrahama Lincolna itp.) zjadłam zdrowego hamburgera. Przynajmniej restauracja fast food, która go serwowała (nie chciałabym odbębniać PR-u za wytwórców śmieciowego jedzenia, zatem pogłówkujcie sami, o który fast food może chodzić) wszem i wobec reklamowała go jako tego zdrowego… mogłabym powiedzieć o nim wiele dobrych rzeczy,nawet trywialne: dobre!, ale na pewno nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że ten nieszczęsny hamburger należał do zdrowych. Przecież zdrowy fast food to zwyczajny oksymoron! J
Weterani z Wietnamu, Fot. Źródła własne
Nowy Jork – zdecydowanie jest to miasto, do którego chce się wracać. I cóż, że brudne, skoro także ciekawe, wieloetniczne i wciągające? Poza oklepanymi atrakcjami typu zabawa w King Konga na Empire State Building, przejażdżka metrem, czy też  spacer po Central Parku udało nam się przeżyć tam ciekawą przygodę. Wszystko to działo się podczas huraganu Irene, który końcem sierpnia nawiedził m.in. Manhattan. W polskich mediach musiało być tragicznie, bo kiedy odebrałam telefon od mamy usłyszałam tylko krótkie: Boże, dziecko, gdzie ty teraz jesteś? A byłam wówczas jedną nogą w schronie przeciw-huraganowym. Planowany u poznanej na campie Portorykanki nocleg nie wypalił, bo Manhattan był odcięty od świata, nie działał żaden rodzaj komunikacji, a co dopiero pociąg, którym mieliśmy dostać się pod Nowy Jork. Nasz dzielny Marunia, dzięki WiFi odnalazł schron, przeznaczony dla takich błąkających się sierotek, jak my. Jakieś postaci kierujące placówką pozwoliły nam spędzić w nim noc. Na łóżku polowym z prawdziwego zdarzenia, w wielkiej sali gimnastycznej jednego z liceów! Musieliśmy stanowić niemałą atrakcję turystyczną, gdyż jakiś pan fotograf klikał nam co chwila zdjęcia mówiąc Skąd jesteście? Z Polski? Super! Pstryk, pstryk, pstryk! Przed operatorem kamery uciekałam z kolei, gdyż bałam się, że mama zobaczy scenę wejścia do schronu w którejś z panikujących telewizji i zwyczajnie w świecie umrze ze strachu…


SCHRONisko dla zbłąkanych turystów, 
huragan Irene. Fot. Źródła własne 


Niemal filmowe łóżka polowe, Fot. Źródła własne

Praktyczne rady dotyczące przedzierania się przez amerykańską, dżunglę miejską zamieszczę na blogu już wkrótce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.