niedziela, 28 kwietnia 2013

KONSULtantka contra KONSULat – kilka notatek z wizyty w krakowskim konsulacie

Which way to go to get my visa? Źródłoblogspost

Zeszłotygodniowe spotkanie w konsulacie wspominam bardzo pozytywnie, pomimo tego, iż dobie cyfryzacji, na samą myśl o załatwieniu jakiejkolwiek papierologii, a także bezpośredniej konfrontacji z urzędnikiem - nawet jeśli nie jest on legendarną Panią Wiesią, czającą się za gigantyczną paprotką z czasów Gierka, popijającą czarną-fusiastą i wrzeszczącą na każdego „natrętnego”, niczym mol, petenta – dostaję białej gorączki.

Po drugie w moim życiu wizycie w amerykańskim konsulacie dochodzę do wniosku, że konsulowie pewnie też dostają białej gorączki. Wbrew legendarnym wyobrażeniom, jakoby pracownicy dyplomacji i służby zagranicznej, dzień w dzień wykonywali akrobacje a’la Angelina Jolie na planie Tomb Raider - praca takiego urzędnika to chyba najnudniejszy zawód świata…

Dobrego chłodne początki…

Zaczęło się kiepsko, bo wczesnowiosenna (choć bardziej pasowałoby tutaj późnowiosenna;) aura w dniu mojej wizyty była wyjątkowo nieprzyjemna. Mroźny wiatr, kiedy czekałam wraz z trzema innymi „camperkami” na wejście do konsulatu, nie odpuszczał ani na moment. Choć, z drugiej strony, osoby stojące w „ogonku” przed konsulatem wydawały się nie zwracać uwagi na niedogodności klimatyczne.

Po kilku przydatnych wskazówkach pracownika biura Camp America, odnoszących się do naszej rozmowy z urzędnikiem, nadeszła nasza kolej. Po krótkim, proceduralnym przeszukiwaniu, połączonym ze ściąganiem pasków, zegarków i tym podobnych gadżetów – zostałyśmy wpuszczone do środka.  Potem już tylko kilka kroków korytarzem, schodkami do góry i voilá!

Jak jest w konsulacie?

Aby zgrabnie ująć atmosferę panującą w owym miejscu posłużę się czterema porównaniami, które przyszły mi na myśl podczas oczekiwania na rozmowę z amerykańskim urzędnikiem.

W konsulacie, bowiem, jest….

Trochę jak na planie filmu kryminalnego… przed wizytą następuje pobieranie odcisków palców poprzez przyłożenie ich do zielonego ekraniku. Broń Boże, żeby palce były zimne lub spocone! W moim przypadku, po tym jak wiatr wywiał ze mnie ostatnie pierwiastki ciepła, pochodzące z rezerw „na zimną godzinę”, kwestia poddania powyższej procedurze choćby kciuka stała się problematyczna. Na szczęście wciąż istnieją prawa fizyki oraz innych nauk ścisłych, dzięki którym pocieranie dłoni o jeansowe spodnie przynosi zamierzony, niemal cieplarniany efekt.

Chwilowo jak na poczcie... po zweryfikowaniu dokumentów oraz oddaniu odcisków palców dochodzi do kliknięcia zielonego guziczka na maszynie wydającej papierowe numerki. Prawie jak w budynku Poczty Polskiej, z tą różnicą, że towarem do przesłania na drugi koniec Atlantyku jest nasze osobiste „ja”.

Nudno jak w przychodni…  po otrzymaniu numerka z maszyny należy odczekać w kolejce, aż na elektronicznej tablicy wyświetli się nasz numer. Co można robić, żeby podczas monotonnego siedzenia nie umrzeć z nudów? Moje propozycje: zlustrować twarze wszystkich osób, które znajdują się razem z nami w poczekalni, zastanawiając się przy tym o jakie rodzaje wiz one aplikują (oraz jaki jest wśród tych aplikacji odsetek wiz J-1), porozmawiać z innym aplikantem Camp America, zerknąć na film emitowany na ekranie telewizora (osobiście zapamiętałam dwie sceny – Seattle nocą z lotu ptaka oraz startującą rakietę), przeczytać paszport od deski do deski, rozszyfrować numerki z DSa, jeszcze raz wybuchnąć śmiechem na widok zdjęcia paszportowego i ostatecznie, kiedy wyświetli się numerek oznaczający naszą kolej – udać zaskoczonego, ale czym prędzej dokicać do jednego z pancernych okienek, za którym kryje się konsul.

Jak na egzaminie… generalnie rozmowa o wizę J-1 przypomina nieco egzamin u śpieszącego się profesora, jedną nogą będącego już za drzwiami, a drugą ciągle jeszcze potwierdzającego swoją obecność wśród struchlałych zdających. Aplikowałam o wizę dwukrotnie i za każdym razem moja rozmowa z konsulem przebiegała w ponaddźwiękowym tempie. Tym razem przyszło mi prowadzić dialog z sympatyczną panią konsul, która w prędkości wyrzucania słów ze swoich ust przebiła nawet mnie, małą gadułę. W zasadzie, aby po około 2 minutach rozmowy otrzymać wizę musiałam odpowiedzieć na kilka prostych pytań. Poniżej przedstawiam zapis błyskawicznej wypowiedzi pani konsul:

 Have you ever been to States? When? Where did you work? Did you like it? Where do you go now? Which state? Oh, New Hamphire?! Great, I love this place! What do you study at your Master degree? Latin American Studies? Wow, great! Do you know Spanish? Perfect! You have your visa, have fun, make your American friends, goodbye!  

Tym optymistycznym akcentem muszę zakończyć posta, bo właśnie otrzymałam wiadomość, że mój paszport już czeka na odbiór :)!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.