środa, 10 kwietnia 2013

NEWARKowa heca

Al Italia, czyli jak trafiłam szóstkę w lotniczego totka, fot. źródła własne 
Jak zapewne pamiętacie pierwszym punktem mojego mini-poradnika campowego turysty była sugestia, abyście, podczas podróżowania starali się zachować elastyczność.
O tym, jak ważna jest owa ość przekonałam się dobitnie podczas powrotu do Polski po moim pierwszym pobycie w USA. Aby rozjaśnić, o co chodzi, postanowiłam podzielić się z Wami pewną lotniskową przygodą, gdyż dzięki niej moja ość zamieniła się w całkiem pokaźną rybkę. 

Z perspektywy czasu mogę nawet powiedzieć, że był to istny rekin finansowy!

Zacznijmy, jednak, od początku…

8 września 2011 roku, lotnisko Newark, New Jersey

Do terminalu docieram kilka godzin przed czasem. Decyduję się na błyskawiczny obiad w ostatnim szybkim foodzie, z oryginalnego zdarzenia. Potem nudzę się jak mops. Zaczynam obserwować turystów, od stóp po czubki głów, przedzieram się przez karty książki Orwella, zjadam jabłko razem z ogryzkiem. Kiedy w ręce zostaje już tylko sam ogonek mój wzrok wędruję w kierunku nowo-otwartego okienka odpraw kolejnej linii lotniczej. 

Alaska Airlines… to takie istnieją!? Oddałabym chyba ostatniego dolara (a w kieszeni nie mam ich już zbyt wiele), żeby tak, jak Chris z „Into the Wild” rzucić wszystko i udać się w te dzikie, niedźwiedzie ostępy... 

Od rozmyślań odrywa mnie wzmożony szum i ruch po mojej prawej stronie. 

No tak, do Polski już czas, wzywa Air France…Reszta pasażerów chyba zaspała… - myślę zdziwiona, obserwując otaczającą mnie pustkę, ale nieśmiało podchodzę do odzianego w garnitur przedstawiciela linii lotniczej, która zabierze mnie do domu. Wręczam sympatycznemu jegomościowi paszport i obserwuję jak stuka w klawiaturę komputera.

Nagle, pan pod krawatem spogląda na mnie co najmniej tak, jakbym była modlącą się w kościele babuszką, a on słynnym, polskim mordercą - Karolem Kotem.    
- Proszę tu chwilę zaczekać, zaraz wrócę – mówi w języku Szekspira i podbiega z moim paszportem do długowłosej, około czterdziestoletniej blondynki. 
- Polka… - nie wiedzieć czemu szeptam sama do siebie 

Słowo ciałem się staje!

Kolejna miła pani z Air France – jak się okazuje, moja rodaczka – w imieniu francuskiej linii lotniczej wystosowuje do mnie OGROMNĄ PROŚBĘ. Coś rąbnęło, coś huknęło w super-systemie rezerwacji on-line i maksymalna liczba pasażerów została przekroczona! Chcąc nie chcąc, kogoś trzeba po prostu wywalić z samolotu. I niechże to będę, na przykład, ja – dochodzę do takiego oto wniosku i w tym momencie do moich uszu dociera pytanie. - Czy gdybyśmy zwrócili pani sporą część biletu zgodziłaby się pani polecieć inną linią lotniczą … oczywiście na nasz koszt?

Trybiki tej części mojego umysłu, która odpowiedzialna jest za biznes-plany zaczynają trzeszczeć niczym nienaoliwione zawiasy w przedwojennych drzwiach. Przed oczami widzę worek z dolarami i czyhającą na mnie, nieodpartą pokusę dzikich zakupów.

- 650 złotych. Zwrócimy Pani 650 złotych po przylocie do Warszawy, w naszym polskim biurze.

Taaak, taaak, wysyłajcie mnie gdziekolwiek, nawet do Zimbabwe! – w radosnej euforii, próbując doskoczyć do wysokiego sufitu, nieomal zapominam, że przecież na lotnisku czeka na mnie… MAMA!!!

- To co, poleci pani? Na przykład przez Kopenhagę, za dwie godziny? W Warszawie wyląduje Pani o 15... – z iście hollywoodzkim uśmiechem orzeka pan w garniturze, zadowolony z faktu, iż odnalazł odpowiedni lot dla pokornej pasażerki.

- Mogę polecieć inną linią lotniczą, ale pod jednym warunkiem … w Warszawie muszę być około 12, gdyż będzie na mnie czekać mama, a nie chcę, żeby się zamartwiała, dlaczego jeszcze nie ląduję… poza tym w Polsce jest teraz środek nocy, więc nie chciałabym niepotrzebnie alarmować swoich rodzicieli…

Krawatowy pan, z szybkością geparda i wprawą czeladnika wyczarowuje kolejny lot. Tym razem przez Rzym, a w Warszawie - tylko o 20 minut później od lotu pierwotnego.

- Nie chcę pani martwić, ale na pokład tego samolotu można wejść jeszcze tylko przez chwilę… - mówi Polka-blondynka, po czym chwyta mnie za rękę razem z plecakiem i rzuca się biegiem do jakiejś lotniskowej koleżanki, która oblepia mnie odpowiednimi naklejkami i wręcza kartę pokładową osiągając przy tym prędkość odrzutowca.

Drogi spod bramki Air France do bramki Al Italia prawie nie pamiętam, bo moja rodaczka ciągnie mnie za rękę tak mocno, że mijani ludzie zlewają się w jednokolorowe tło.

Uff!

Zdążyłam!

Europa

Widok zarysu budzących się do życia południowych krajów Europy, oświetlonych przez morskie latarnie, wynagradza mi wszystkie niewygody podróży.

Do Polski docieram na czas. Mama jest zadowolona.

Oczywiście, jak to w Polsce bywa – moje 650 złotych przez miesiąc przerzucane jest z jednego biurokratycznego łapska do drugiego, ale ostatecznie znajduje ono swój ciepły kącik na …koncie osobistym.

Happy and surprise!

Tym oto sposobem zostałam rekinem finansowym. W dodatku wykonany przeze mnie zaraz po powrocie do Polski, prosty rachunek matematyczny wskazał, iż po odliczeniu kwoty uzyskanej szczęściem nowicjusza Camp America, całkowity koszt całego programu, jaki poniosłam, wyniósł mniej niż 1000 zł (z biletem w dwie strony)! :) Sytuacja jaka mi się zdarzyła jest oczywiście wyjątkowa, a ja miała po prostu wiele szczęścia w nieszczęściu, nie zmienia to jednak faktu, że podczas podróży należy być przygotowanym na wszelkiego rodzaju niespodzianki! 

Będąc już w Polsce odkryłam też kolejną niespodziankę. Tym razem była to paszport-niespodzianka… ale o tym już w innym poście… 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.